Wczoraj wybrałam się na błyskawiczną wizytę do stolicy. Błyskawiczną, bo wyjechałam wcześnie rano, potem spotkanie za spotkaniem, a potem od razu powrót do domu. Męczące to było okropnie, już chyba jestem za stara na takie maratony, znalazły się jednak także dobre strony medalu. Po pierwsze, przeczytałam całkiem przyjemną książkę w pociągu, a po drugie, zaliczyłam Czułego barbarzyńcę, do którego jakoś nigdy wcześniej nie mogłam się wybrać.
Książka to „Wesele Anny” Natashy Apannah. Jest to cieniutka, zaledwie 160-stronicowa opowieść o matce, która wydaje córkę za mąż. Właściwie nie tyle wydaje, ile bierze całkowicie bierny udział w jej weselu. Anna jest nieślubnym dzieckiem Sonii, owocem młodzieńczej miłości. Ojciec oddalił się w siną dal i nei wie nawet, że ma dziecko. Sonia, niezależna dziennikarka i pisarka wychowała córkę sama i teraz nie może się nadziwić, jak bardzo Anna różni się od niej. Szokuje ją pedantyczność córki, odpycha nudny zięć, nawet koczek, który za radą córki robi sobie u fryzjera, staje się dla niej symbolem sztywnych ram, w które Anna dobrowolnie daję się wtłoczyć. Sonia kocha jednak córkę i postanawia na ten jeden dzień podporządkować się jej regułom i sprostać wszystkim oczekiwaniom. Oczywiście w trakcie wesela dzieje się coś, co wystawi na próbę stosunki między matką a córką i spowoduje, że będą musiały zrewidować swoje wzajemne relacje.
„Wesele Anny” to dość lekka literatura, ale bardzo przyjemna do czytania i nawet nieco zaskakująca. Myślałam, że wiem, co wydarzy się podczas wesela, ale mile się rozczarowałam, gdy moje oczekiwania się nie sprawdziły. Jako lektura na weekend czy do pociągu książka ta sprawdzi się więc idealnie!
Co do „Czułego barbarzyńcy”, to kiedy usłyszałam, że jedno spotkanie mamy zaplanowane właśnie tam, ucieszyła się i jednocześnie zmartwiłam. Tyle słyszałam o tym miejscu, że szkoda by mi było się rozczarować. Na szczęście tak się nei stało i całkiem zazdroszczę warszawiakom takiej księgarni. W Poznaniu też mamy bardzo przyjemny Bookarest, ale niestety nie ma w nim aż tak luźnej atmosfery. Niby można posiedzieć i wypić kawę, ale nikt prawie tego nie robi. Może brak tam porządnej kawiarni, takiej jaka jest w Barbarzyńcy. Wybór książek w Bookarescie też wydaje się nieco mniejszy, przynajmniej z dziedzin mnie interesujących, zwłaszcza albumów z fotografią. W Barbarzyńcy jest sporo albumów, które do tej pory widywałam raczej tylko w Borders lub Waterstonie – rzeczywiście aż się prosi, żeby spędzić tam długie godziny przeglądając je i pijąc kawkę. Niestety, wczoraj czasu na to nie miałam, i biorąc pod uwagę to, że ostatni raz byłam tak bardziej towarzysko w Warszawie w liceum, to chyba szybko nie będę miała okazji…
Na pociechę dzisiaj listonosz sprawił mi super niespodziankę – mój brat przysłał mi z Londynu paczkę z książkami:) Oczywiście nie muszę pewnie dodawać, że zawiera głównie nominacje do Bookera:) Szkoda, że się nie dorobiłam jakiejś cyfrowej głupawki, bo taki ładny stosik aż się prosi o to, żeby go tutaj pokazać. Jak tylko będzie okazja, to to zrobię, a tymczasem muszę zdecydować, co czytać najpierw. Do wyboru mam „The Welsh Girl” Daviesa, „Mister Pip” Jones, „The Gathering” Enright i „Out Stealing Horses” Pettersona. „Out Stealing Horses” to zdobywca dwóch dość ważnych nagród: International IMPAC Dublin Literary Award 2007 oraz Independent Foreign Fiction Prize 2006, do której konkurował z „Mercedes-Benz” Pawła Huelle. Widziałam ją gdzieś w zapowiedziach wydawniczych w Polsce, ale pamiętam tylko, że na strasznie odległy termin. Z notki na okładce zapowiada się bardzo ciekawie, ale na pewno będzie musiała poczekać na swoją kolej na półce, ponieważ zdecydowane pierwszeństwo będą miały pozostałe trzy, które byłoby super przeczytać przed 16 października, kiedy zostanie ogłoszony zwycięzca. Oczywiście teraz należy się spodziewać, że skoro mam w domu trzy z sześciu nominowanych tytułów, zwycięzcą zostanie jeden z tych, których nie mam;)
No Comments