Jest rzeczą powszechnie znaną, że jeśli w maratonie startuje jakiś Kenijczyk, to na pewno wygra. Jesteśmy już chyba przyzwyczajeni do tego, że Kenijczycy i Etiopczycy są praktycznie nie do pokonania. Musi to rodzić frustrację, może rezygnację wśród innych biegaczy. Kenijczykami są zarówno rekordzista olimpijski, jak i rekordzista świata w maratonie. W roku 2011 66 na 100 najszybszych wyników w maratonach należało do Kenijczyków. Przebiegnięcie maratonu w czasie niższym niż 2 godziny 20 minut udało się w 1975 roku 34 Amerykanom, 23 Brytyjczykom i żadnemu Kenijczykowi. W 2005 wynik taki osiągnęło 22 Amerykanów, 12 Brytyjczyków i 490 Kenijczyków! Dla mnie jako widza zawsze wydawało się to równie nieprawdopodobne, jak denerwujące – ciekawiej oglądać wyścig, w którym szanse są bardziej wyrównane. Gdy jednak zaczęłam biegać, frustrację zastąpiła ciekawość. Jak to możliwe, żeby biegacze z jednego kraju do tego stopnia zdominowali jedną dyscyplinę? W dodatku nie są to dwa – trzy ciągle powtarzające się nazwiska – tych Kenijczyków wydaje się być nieskończona ilość. W dodatku biegacze z innych krajów, także z Polski, wyjeżdżają masowo do Kenii, aby tam trenować, i ich wyniki często bardzo się poprawiają. Co takiego kryją więc w sobie afrykańskie wyżyny?
„Running with the Kenyans: Passion, Adventure and the Secrets of the Fastest People on Earth” („Biegając z Kenijczykami: pasja, przygoda i tajemnice najszybszych ludzi na ziemi”) Adharananda Finna, jest wynikiem podobnej fascynacji. Autor, który jako nastolatek był dość obiecującym biegaczem, zarzucił ten sport, gdy wciągnęły go studia i życie rodzinne. Pracując jako dziennikarz dla Guardiana i Runner’s World, uprawiał niezobowiązujący jogging, jednak trójka małych dzieci skutecznie ograniczała jego czas wolny. Gdy jednak na zlecenie Runner’s World Finn bierze udział w wyścigu na 10 km i ku własnemu zdumieniu go wygrywa, odżywają dawne ambicje. Z coraz większym żalem zastanawia się, „co by było gdyby…”, a myśli o poważniejszym treningu pojawiają się coraz częściej. I wtedy przychodzi mu do głowy pomysł co najmniej wariacki – a może by tak rzucić wszystko i wyjechać na pół roku do Kenii, zabierając ze sobą żonę i dzieci? Mógłby trenować, odkrywając sekrety Kenijczyków, przy okazji przygotować się do poważnego wyścigu i być może zdobyć wiedzę, która pozwoli mu napisać coś odkrywczego? Jest przekonany, że niepodzielająca entuzjazmu do biegania żona zbojkotuje ten plan, ale ona okazuje szczery entuzjazm. Jej siostra mieszka w Kenii, brat w Tanzanii, a ona sama marzy o dalekich podróżach.
Kilka miesięcy później pakują więc podstawowy dobytek i wraz z siedmiolatką, pięciolatką i niemowlakiem wyjeżdżają do zapadłego kenijskiego miasteczka na skraju Rift Valley. Iten to prawdziwa mekka biegaczy. Ma 5000 mieszkańców, z czego 1000 to pełnoetatowi lekkoatleci. Co rano, setki wybiegają na trening na okoliczne górskie ścieżki. Rodzina Finnów wynajmuje dom i zaczyna wtapiać się w lokalną społeczność. Dzieci zawierają znajomości, ich mama buszuje po miejscowych bazarach, a Finn poznaje kolejnych biegaczy i powoli próbuje do nich dołączyć.
Nie jest mu łatwo. W Iten prawie każdy ma na koncie jakiś sukces. Przedstawiając się, oprócz imion podają swoje osiągnięcia: rekordzista świata na tyle metrów w roku tym i tym, mistrz świata na takim i takim dystansie, zwycięzca maratonu w Nowym Jorku, rekordzistka trasy w Berlinie itd. Początkowo każdy bieg w takim towarzystwie jest dla Finna prawdziwą drogą przez mękę. Nie jest w stanie dotrzymać kroku nawet najsłabszym biegaczkom, nie mówiąc o mężczyznach. Sam jednak nie bardzo może biegać, ponieważ gubi się na wciąż krzyżujących się ścieżkach. Wpada na pomysł, że stworzy własną drużynę – w zamian za to, że opłaci kilku biegaczom start w maratonie w innym regionie Kenii, oni będą z nim trenować. Pomysł przyjmuje się, znajduje się nawet trener, a Finn powoli zaczyna robić postępy.
„Running with the Kenyans” to świetnie napisana, pełna uroku książka, która łączy w sobie pasjonującą opowieść sportową z dawką solidnego reportażu. Iten to miejsce fascynujące, zaś świat kenijskich biegaczy nie jest aż tak jednowymiarowy, jak mogłoby się to wydawać. O ich sukcesie nie przesądza jeden tajemniczy czynnik. Składają się nań zarówno świetne warunki do ćwiczeń, jak i ciężkie doświadczenia z dzieciństwa, specyficzna dieta i wyjątkowa determinacja. W Kenii bieganie jest jedyną czynnością, która niesie ze sobą możliwość wybicia się ze swojego środowiska. Dla dzieciaków z terenów wiejskich nie ma żadnej innej drogi. 46% Kenijczyków żyje poniżej poziomu ubóstwa. Tych, którzy spróbują wystartować w jakimś wyścigu i będą szybcy, być może zauważy jakiś trener z Europy. Wyjazd na zagraniczny wyścig i zwycięstwo oznacza nagrodę finansową, którą zwyczajowo inwestuje się nie tylko w siebie, ale przede wszystkim w lokalną społeczność. Menadżer bierze spory procent dla siebie, ale i tak dla młodego kenijskiego biegacza pieniądze wygrane w Londynie, Berlinie czy choćby w Poznaniu to kwota niewyobrażalnie wysoka. Dlatego, jeśli ktoś zaczyna biegać, stawia na szali wszystko. Treningi stanowią jedyną treść życia. Kenijski biegacz wyprowadza się z domu i przyłącza do obozu treningowego, w którym każdy dzień wygląda podobnie: rano bieganie, potem odpoczynek i spanie, i ewentualnie drugi trening wieczorem. I koniec – nic więcej, żadnych czynników rozpraszających, żadnej rodziny, pracy, hobby. Każdego dnia do Iten przybywają wędrowcy z innych zakątków Kenii w nadziei, że im też się uda, że jeśli będą biegać wystarczająco szybko, to zostaną zaproszeni do jednego z obozów, a wtedy droga do poprawy swojego losu będzie otwarta.
Opowieści o tych ludziach są przejmujące, i łatwiej zrozumieć, dlaczego ich kariery bywają tak krótkie. Na pewno nie jest łatwo żyć w takim reżimie przez dłuższy czas, poza tym kilka wygranych zawodów przynosi pieniądze, które należy zainwestować: kupić dom, krowę, a nawet zbudować w rodzimej wiosce szkołę. To absorbuje czas i energię, dlatego biegacze szybko kończą kariery. Nie bez znaczenia jest też presja nowych, młodszych zawodników – są ich tysiące, wciąż pojawiają się nowi, równie zdeterminowani, a może zdesperowani. Finn pisze: „Tutaj, w Kenii, każdy kto biega, oddaje temu całe życie. I to oddanie zdaje się być zaraźliwe. Jest teraz więcej obozów treningowych niż kiedykolwiek wcześniej. I więcej biegaczy. Wszyscy pchają naprzód, trenując coraz ciężej, każdego dnia. Tutaj, lekkoatletyka jest jak religia.”
Finn opisuje losy wielu takich biegaczy. Zaprzyjaźnia się z nimi i próbuje przeniknąć jak najgłębiej do ich świata. Równie fascynująca jest jednak jego własna historia – szczera opowieść o walce z własną słabością. Jemu samemu wydaje się nieco trywialna. „W kraju, w którym bieganie jest czymś tak wzniosłym, mój zamiar przebiegnięcia maratonu czy pobicia swojego osobistego rekordu wydaje się żałosny i niezbyt szczery. Tutaj ludzie biegają po to, żeby zmienić swoje życia. Żeby bić rekordy świata.” Ale skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Finn powoli, ale skutecznie zmierza do celu, jakim jest przebiegnięcie maratonu w Kenii. Nie ma w nim jednak takiej żądzy sukcesu, jaką widać u jego kenijskich towarzyszy. Finn biega powoli, kontempluje, gdy robi mu się słabo – staje, gdy czuje się gorszy, godzi się z tym. A jednak wciąż robi postępy. Jest przy tym uroczo autoironiczny – portretuje siebie jako prawdziwego niedojdę otoczonego przez gwiazdy sportu, dla czytelnika jednak sam też jest bohaterem, mierzącym się z coraz to nowymi wyzwaniami. Z wypiekami na twarzy śledzimy jego przygotowania, trzymamy kciuki, gdy staje na starcie swojego wymarzonego maratonu. Jak mu poszło? Tego wam nie powiem. Warto przekonać się samemu, bo to świetnie napisana, motywująca książka, która w dodatku sprawia, że zupełnie inaczej spojrzę na Kenijczyków, którzy niewątpliwie znowu wyprzedzą wszystkich w poznańskim maratonie.
Jako że moda na bieganie w naszym kraju zatacza coraz szersze kręgi i coraz więcej się u nas wydaje książek o bieganiu, trzymam kciuki, żeby „Running with the Kenyans” znalazło polskiego wydawcę – jestem pewna, że będzie takim samym sukcesem jak „Urodzeni biegacze” i „Jedz i biegaj”:)
Moja ocena: 5/6
No Comments