Właściwie mieliśmy jechać gdzie indziej. Pierwotny plan był bardziej dla nas typowy – Anglia, najchętniej Lake District, może ewentualnie Szkocja. A w wersji leniwej – standardowo Kotlina Kłodzka. Ale gdy tak się zastanawiałam, na co się zdecydować, mój wzrok jak zwykle błądził gdzieś po półkach z książkami i zauważyłam niepozorną książeczkę, która stała wciśnięta tam od tak dawna, że o niej zapomniałam. Tytuł brzmiał „Droga do Sieny”, a mi natychmiast przypomniał się nasz nigdy nie zrealizowany plan, żeby pojechać wiosną do Włoch. A że my zawsze kierujemy się naszymi własnymi przesłankami, które często okazują się dość nietypowe, powodem, dla którego chcieliśmy odwiedzić Włochy wczesną wiosną, nie była tęsknota za słońcem, dobrym jedzeniem i zabytkami, ale marzenie zobaczenia na własne oczy kilku gatunków storczyków, które u nas nie rosną.
U, który zazwyczaj woli północną część Europy, na wzmiankę o storczykach zareagował pozytywnie, decyzja została zatem podjęta. Wyjazd z namiotem nie wymaga żadnych wcześniejszych przygotowań – wystarczy kupić mapę, zapakować sprzęt kempingowy i wyruszyć. Co więcej, samochód nie ogranicza ilości zabranych książek, mogłam więc zaszaleć. Przejrzałam więc własne półki, zajrzałam do kilku księgarni i zgromadziłam dość eklektyczną biblioteczkę na drogę.
Osoba szukająca włoskich lektur dostanie zawrotu głowy, zaglądając na stronę Zeszytów Literackich. Ich podróżnicza seria obfituje w kuszące tytuły, z których znaczna część dotyczy właśnie Włoch. Ostatecznie zabrałam ze sobą cztery ich książki, każdą inną, a jednocześnie w jakiś sposób wszystkie do siebie podobne. Napisane w sporych odstępach czasu, opowiadają o podróżach niespiesznych, bocznymi drogami, podróżach, których istotą jest kontemplacja jakiegoś wycinka rzeczywistości – fresku w wiejskim kościółku, samotnego drzewa na wzgórzu, gwarnego placu.
Czytałam te książki fragmentami, rozdział z jednej, kilka z innej, potem wracałam do pierwszej. Gdy zbliżaliśmy się do jakiegoś miasteczka, sprawdzałam, czy któryś z autorów o nim pisze. Później doczytywałam fragmenty o miejscach, do których nie udało nam się dotrzeć. „Drogę do Sieny” Marka Zagańczyka otwierałam chyba najczęściej, nie dlatego, że jest najlepsza, ale dlatego, że to właśnie prowincja Siena, którą upodobał sobie Zagańczyk, najbardziej przypadła nam do gustu.
Zagańczyk opowiada prostym, ładnym językiem. Często relacjonuje swoje lektury, pisze, co o danym miejscu mówili inni, którzy byli tam przed nim. Niektórym czytelnikom może to przeszkadzać – mnie się podobało. Sama lubię porównywać swoje wrażenia z relacjami wielkich pisarzy, więc rozumiem jego nastawienie. Oprócz wrażeń z lektur, Zagańczyk fascynująco opowiada historie. To za jego namową pojechaliśmy do ruin opactwa San Galgano, aby zobaczyć miejsce, w którym zakochany lekkoduch, Galgano Guidotti, spada z konia, a następnie ma objawienie. Nawrócony, modli się, ale brak mu krzyża, którego nie potrafi sklecić z patyków. Zdenerwowany, ciska mieczem o ziemię, miecz wbija się w kamień i zmienia w krzyż. Galgano zostaje w tym miejscu, buduje sobie pustelnię, a wreszcie zakłada zakon. Dzisiaj jest tam kaplica i ruiny wspaniałego opactwa, wyglądające, jakby je żywcem przeniesione z północy Anglii.
Zagańczyk kocha okolice Sieny, brunatne pola, miasteczka rozłożone wysoko na wzgórzach, cień wulkanu Monte Amiata, który widać z każdego niemalże miejsca w okolicy. Odwiedzał te same miejsca, w których się zatrzymywaliśmy – małe miejscowości prawie pozbawione turystów, przynajmniej teraz, w maju – Montalcino, Greve, Pitigliano. Boczne drogi Toskanii są wyjątkowo urokliwe poza sezonem, gdy zarówno w miasteczkach, jak i na wzgórzach jest dość pusto, wszystko zaczyna się dopiero zielenić, w powietrzu pachnie słońcem i wilgocią.
„Pamięć Włoch” Wojciecha Karpińskiego wydaje się być nieco poważniejszą książką, czyta się ją jednak równie dobrze. Karpiński wędruje przez Włochy śladami dawnych mistrzów. Pasjonująco opowiada o mniej lub bardziej znanych artystach. Wiedziałam, że nie zdołam zobaczyć wszystkiego, o czym pisze, ale na szczęście miałam okazję odwiedzić katedrę w Sienie, a w niej serię fresków, którym Karpiński poświęcił cały rozdział. Libreria Piccolomini, niewielka sala, do której wchodzi się z mrocznego wnętrza katedry, olśniewa blaskiem, światłem i kolorami. Wszystkie ściany pokrywają freski opowiadające historię życia Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, który został papieżem i przybrał imię Pius II. Ten pochodzący ze Sieny chłopak przeżył fascynujące życie pełne przygód – wyruszył ze Sieny jako ubogi młodzieniec, a udało mu się gościć na dworach królewskich w całej Europie. Został poetą, pisarzem, a wreszcie papieżem. Odwiedził Szkocję, Anglię, Niemcy, korespondował z polskim biskupem. Freski Pinturicchia są równie barwne i fascynujące, jak życie ich bohatera, i można przyglądać im się godzinami, wciąż odkrywając nowe szczegóły.
O sieneńskiej katedrze pisze także Zbigniew Herbert. Jego książka to już klasyka i warto po nią sięgnąć, jeśli choć trochę interesuje nas historia sztuki. Toskanii w „Barbarzyńcy w ogrodzie” jest niewiele – właściwie tylko Siena, ale za to Siena opisana bardzo osobiście i emocjonalnie.
Herbertowi w Sienie podoba się wszystko – gospoda Pod Trzema Dziewuszkami (na ścianie której jest dzisiaj zresztą wmurowana tablica pamiątkowa), niezwykły plac w kształcie wachlarza – Piazza di Campo, dynamiczne wnętrze pasiastej katedry, freski w Palazzo Publico. Oprócz wrażeń z podróży, Herbert pisze także o przeszłości odwiedzanych miejsc – bardzo podobała mi się jego opowieść o burzliwej historii Sieny, o wiele ciekawsza niż ta, którą można znaleźć w przewodnikach.
Herbert zauważa też coś, co jest cechą wspólną autorów wszystkich czterech czytanych przeze mnie książek – podróż to patrzenie, uważna obserwacja, chłonięcie świata, a nie zaliczanie atrakcji. Niewiele się od jego czasów zmieniło:
„Wychodzę z katedry na rozgrzany i oślepiający plac. Przewodnicy krzykliwie poganiają stada turystów. Spocenia farmerzy z dalekiego kraju filmują każdy kawałek muru, który wskazuje objaśniacz, i posłusznie wpadają w ekstazę, dotykając kamieni sprzed kilku wieków. Nie mają zupełnie czasu na oglądanie, tak bardzo pochłonięci są fabrykowaniem kopii. Włochy zobaczą wtedy, gdy będą u siebie, kolorowe, ruchome obrazy, które nie będą w niczym odpowiadały rzeczywistości. Nikt już nie ma ochoty studiować rzeczy bezpośrednio. Mechaniczne oko niezmordowanie płodzi cienkie jak błona wzruszenia.”
Muszę jednak przyznać, że o ile to już kolejny wyjazd, podczas którego ograniczam sobie robienie zdjęć, to dochodzę do wniosku, że świadome, przemyślane fotografowanie nie zakłóca przeżywania. Kilka dni, które spędziłam w Angkor Wat, upłynęły pod znakiem zdjęć – zrobiłam ich wtedy setki, ale były robione z rozwagą, uważnie komponowane. I dzisiaj uważam, że to miejsce przeżyłam, że je pamiętam, że nie zobaczyłabym więcej, gdybym po prostu tam była, nic nie robiąc. Z drugiej strony jednak, czasem lubię pozbyć się aparatu i zamiast utrwalać obrazy na kliszy, notować to, co widzę.
Najbardziej oddalonym w czasie podróżnikiem jest Muratow, który pisał o Włoszech na początku XX wieku. Miałam ze sobą tylko jeden tom jego wspomnień i żałuję, muszę koniecznie kupić pozostałe, zwłaszcza ten o Toskanii i Umbrii. Po „Obrazy Włoch” sięgnęłam jadąc do Florencji. I tak jak Herbert fascynująco opowiada historię Sieny, tak Muratow potrafi przybliżyć czytelnikowi dzieje Florencji, zwłaszcza epokę quattrocenta. Lektura tej książki obudziła we mnie żal, że nie mogłam więcej czasu spędzić w tym mieście – wrócę do niej, gdy będę mogła pojechać do Florencji na dłużej, żeby spokojnie obejrzeć galerie, muzea i kościoły.
Wszyscy ci autorzy ciekawie się uzupełniają. Zagańczyk czyta Herberta i Karpińskiego, Karpiński inspiruje się Muratowem. Miejsca pominięte przez jednego odwiedza inny. Czytając ich na przemian, łatwo zapomnieć, że ich podróże oddalone są często w czasie o kilkadziesiąt lat.
Najważniejszą lekcją wyniesioną z lektury nie jest jednak wiedza, co i gdzie warto zobaczyć. Bardziej istotne jest przesłanie, że podróż nie musi być celowa. Że warto zboczyć z wyznaczonej trasy, skręcić w ścieżkę, której końca nie widać, i odkryć coś dla siebie, czego nie ma w żadnym przewodniku. Toskania jest przytłaczająco piękna i bogata w zabytki. We Florencji istnieje wręcz choroba, na którą zapada kilka – kilkanaście osób rocznie, a która wiąże się z nadmiarem emocji wywołanych przez piękne widoki. Zamiast frustrować się niemożnością zobaczenia wszystkich wielkich dzieł sztuki, lepiej skupić się na danej chwili – wypić gęstą kawę, posiedzieć na krawężniku, posnuć się po wąskich uliczkach, zatrzymać za miastem i zrobić piknik pod cyprysem.
Nasza Toskania była właśnie taka. Za to kocham wyjazdy z namiotem – można wyjść rano na wilgotną od rosy trawę, spojrzeć na porośnięte oliwkami wzgórza, na unoszącą się nad doliną mgłę – tego nie zobaczy się z okna większości hoteli.
Zagańczyk pisze tak:
Wiosną w dolinie dobrze jest wyjść rano przed dom, gdy mgła spowija wzgórza a słońce, zapowiadając piękny dzień, tka mleczną zasłonę. Zieleń traw i pszenicy jest wówczas najpełniejsza, omyta rosą, wolna od kurzy piaskowych dróg. (…) Ostre figury cyprysów coraz wyraźniej znaczą swoją obecność, choć ciągle widać zaledwie ich zarys. Niebawem wszystko okryje prażący blask, ale teraz, w tej chwili przesilenia, gdy przyroda zdaje się wahać, kształty są jeszcze rozmyte. Mam wrażenie, jakbym przyglądał się japońskim sztychom. Mgła przetacza się w dolinę, schodzi na łąki, okrywa dachy domostw. Jest cicho i nawet ptaki dopiero budzą się do lotu.
To są właśnie moje ulubione chwile, kiedy świat się zatrzymuje i zauważamy, jaki jest piękny.
Dobrze być wiosną w Toskanii, pisze Zagańczyk, i trudno się z nim nie zgodzić.
A storczyki? – spytacie. Oczywiście, znaleźliśmy je. Nie było to trudne. Wystarczyło zatrzymać się na poboczu i przyjrzeć uważnie trawie. Albo wyjść kilka kroków przed namiot, prosto do gaju oliwnego. To nie jest sprawiedliwe, że oprócz takiej ilości pięknych budowli i wielkich dzieł sztuki, ten kraj dostał także obfitość rzadkich i wyjątkowych kwiatów;) Jeśli będziecie wiosną we Włoszech, poszukajcie ich – są często malutkie, ale z bliska zachwycające .
Ophrys bertolonii
Ophrys insectifera – wygląda trochę jak mały kosmita;)
Anacamptis papilionacea
Zdjęcia: Łukasz Stępień
No Comments