Jestem uzależniona. I to nie od książek. No dobrze – nie tylko od książek, bo nałogu czytelniczego nie uda mi się na tym blogu wyprzeć… Zresztą książki właśnie mogę obciążyć winą za mój drugi nałóg – podróże. No bo przecież gdzie, jak nie w serii o Tomku po raz pierwszy usłyszałam o wielu dzikich i pięknych miejscach? To od niego uczyłam się, że podróżowanie bywa spełnieniem marzeń, a przygody i niebezpieczeństwa są czymś nie tylko normalnym, ale i pożądanym. Potem były „W pustyni i w puszczy”, książki Tony’ego Halika, Arkadego Fiedlera, Centkiewiczów, Heyerdahla… No i stało się – gdy w tym roku nie pojechaliśmy na żadne dalekie wakacje, czuję się niespokojna. Co gorsza, własną córkę w nałóg wciągam, bo nie dość, że ją w egzotyczne miejsca zabieram, to jeszcze serwuję jej ten sam prowadzący do złego koktail literacki – właśnie czytamy wspólnie drugą część przygód Tomka.
Wiem, że nie powinnam narzekać na brak wyjazdów – w końcu w tym roku spędziłam dwa cudowne tygodnie w Nowym Jorku. A jednak brak mi tych kilku tygodni z plecakiem w drodze. Wakacje jakoś przetrzymałam, chociaż brakowało mi nie tylko wyjazdu, ale także samych przygotowań – zwykle przez jeden miesiąc w roku czytam tylko przewodniki, reportaże, relacje w necie. Teraz zaczynam już planować przyszłoroczny wyjazd, a żeby jakoś zażegnać ten głód wyjazdu, postanowiłam kupić sobie jakąś książkę o podróżach.
Padło na „Światoholików” autorstwa Aleksandry Pawlickiej, ze zdjęciami jej męża, Jacka Pawlickiego. Książka zebrała trochę dobrych opinii na blogach, więc sięgnęłam po nią bez wahania. I faktycznie – jest to dość ciekawa, a na pewno nietypowa pozycja. Nie jest to opowieść o konkretnej wyprawie, ale raczej zbiór ciekawostek i wspomnień z wielu podróży, podzielony na rozdziały tematyczne. Mamy więc opowieści o drogach w różnych krajach, o jedzeniu, o podróżach samolotem, a także mniej typowe, jak rozdział o toaletach, łóżkach, alkoholu czy mięsie. Na każdy składają się opowieści z różnych zakątków świata, i tak w rozdziale o łóżkach możemy przeczytać o spaniu na drzewie na indyjskiej plantacji herbaty, o spaniu w australijskiej kopalni, w namiocie na safari czy też w chacie ze świniami w Papui. Zwięzłe i dość ciekawe, można czytać po kilka na raz, sięgając po książkę od czasu do czasu.
Podoba mi się, że autorzy podróżują trochę tak jak my – nie wybrali się w jedną wielką podróż życia, typu dwa lata przez wszystkie kontynenty, ale podróżują, kiedy tylko mogą, po kilka tygodni rocznie, czasem więcej, czasem mniej. My wybraliśmy taki sposób podróżowania celowo – nie chcemy palić za sobą mostów, lubimy nasze życie w Polsce, nie chcemy też przenieść się gdzieś na stałe, bo wtedy może mieszkalibyśmy w jakimś egzotycznym miejscu, ale nadal byłoby to jedno miejsce. Wolę raz na jakiś czas, najchętniej co roku, spakować plecak i na kilka tygodni wyruszyć gdzieś w świat, czasem w miejsca nowe, czasem już znajome. Dlatego czytając „Światoholików”, odnajdywałam opowieści z wielu miejsc już mi znanych. Ta książka przypomina towarzyską pogawędkę na spotkaniu w, dajmy na to, Poznańskim Klubie Podróżnika – a płynęliście tymi drewnianymi łódkami w Wietnamie? A jedliście smażone pająki w Kambodży? Niektóre rzeczy wszyscy znają i robili, inne są bardziej unikatowe i wzbudzają swego rodzaju uznanie.
Jednak mimo całej przyjemności płynącej ze snucia tego rodzaju wspomnień, i mimo tego, że autorzy „Światoholików” opowiadają często o miejscach, w których nie byłam, chyba wolę bardziej tradycyjne książki podróżnicze – takie, które są opowieścią o jakiejś wyprawie, w których można śledzić losy bohaterów, jadąc z nimi. Te krótkie opowiastki wydają się być zbyt chaotyczne, żeby można było faktycznie się w nie wciągnąć. Często pozostawiają niedosyt – chciałoby się dowiedzieć, co było wcześniej, co było dalej, jak oni w ogóle się w tych miejscach znaleźli, dlaczego wybrali właśnie je, jakie były ich ogólne refleksje. Chyba po prostu wolę opowieść, a nie ciekawostki.
Jeśli jednak ktoś ma ochotę na takie dość zabawne migawki z podróży, to książka Pawlickich jest sprawnie napisana i ładnie wydana, z wieloma nie najgorszymi zdjęciami. Ja jednak nadal czuję niedosyt i prawdę mówiąc, bardziej mi pomaga lektura „Tomka na Czarnym Lądzie” wspólnie z córką, chociaż obawiam się, że dopiero gdy zdecyduję, dokąd jedziemy za rok, kupię przewodnik i zacznę polować na bilety, dopiero wtedy poczuję się trochę lepiej.
Moja ocena: 4/6
No Comments