Praca w szkole lub na uczelni sprawia, że czasem mam wrażenie, że wciąż nie dorosłam. Wciąż bowiem żyję w rytmie wakacji letnich, przerw świątecznych, ferii zimowych. I sesji. Nie tylko studenci ciężko przeżywają sesję. Wykładowcy też mają wtedy sporo pracy, przygotowując i przeprowadzając egzaminy i niekończące się poprawki. Mój ostatni tydzień był nieprzerwanym pasmem sprawdzania prac, wymyślania pytań na egzaminy z historii literatury angielskiej i amerykańskiej, sprawdzania, czy wszystko się zgadza na wydrukach, pytania na egzaminach ustnych i tak dalej. W ramach lektury do poduszki czytałam prace licencjackie. Kiedy więc okazało się, że mam dzisiaj kilka godzin wolnego, wiedziałam, że muszę sięgnąć po coś, co pozwoli mi się zresetować i nie będzie wymagało wysiłku intelektualnego.
Tym samym odkryłam idealną lekturę na czas sesji, tak dla zmęczonych wykładowców, jak i zestresowanych studentów – „Plażę Babylon”.
Seria Babylon to książki pisane przez brytyjską autorkę, Imogen Edwards-Jones, współpracującą zawsze z jakimś anonimowym informatorem, który dostarcza jej pikantnych szczegółów dotyczących jakiejś branży. Czytałam już „Air Babylon„, przedstawiającą kulisy pracy w liniach lotniczych. Znajoma, która pracuje jako stewardessa potwierdziła, że – niestety – książka nie jest fikcją. To, co zostało w niej opisane, naprawdę się zdarza. Lektura nie było może najwyższych lotów, ale dawała ciekawy wgląd w branżę, z którą stykamy się wszyscy rzadziej lub częściej. Wiedziałam, że kiedyś sięgnę po jakąś kolejną pozycję z serii, zwłaszcza, że wydano już ich w Polsce kilka. „Plażę Babylon” jednak zawsze omijałam wzrokiem. Celebryci i milionerzy mnie nie interesują, plaże bardziej, ale niekoniecznie te w obrębie luksusowych kurortów. Jednak mróz i szaruga za oknem sprawiły, że gdy książka wpadła mi w ręce, nie odłożyłam jej. I nie żałuję, nie tylko bowiem oderwałam się skutecznie myślami od zimy, ale przy okazji dowiedziałam się co nieco o całkowicie surrealistycznym miejscu.
„Plaża Babylon” opowiada o tygodniu z życia głównego menadżera jednego z najbardziej luksusowych ośrodków wypoczynkowych świata. Położony na niewielkiej tropikalnej wyspie resort składa się ze stu czterdziestu luksusowych willi, każda z bezpośrednim dostępem do morza, niektóre wręcz zbudowane na palach. W środku salony, tarasy, wanny w podłodze, własne baseny. Każda willa z gospodarzem, który przez całą dobę spełnia zachcianki gości. Do tego trzy restauracje oferujące najdroższe dania – kawior, wątróbki, homary, najlepsze wina, dwa luksusowe jachty. I ośmiuset pracowników, większość z których mieszka w koszmarnych warunkach w pracowniczej wiosce, skrzętnie ukrytej przed wzrokiem gości. Słabo opłacani, żyją w raju, ale nie cieszą się nim.
Wśród gości szejkowie arabscy, najlepsi tenisiści, modelki, kierowcy Formuły 1 i mnóstwo rosyjskich milionerów. A także zmęczeni życiem biznesmeni, którzy są skłonni wydać kilkadziesiąt tysięcy dolarów na wakacje, którymi nie potrafią się cieszyć.
Utrzymanie sześciogwiazdkowego hotelu na wysepce na środku oceanu to prawdziwe wyzwanie. Jest się zdanym tylko na siebie. Jeśli padnie prąd, nie działa klimatyzacja, nie da się przygotować posiłków, żywność się psuje. Jeśli pada, goście wyjeżdżają – nie po to wydali tyle pieniędzy, żeby mieć brzydką pogodę. A powiedzmy sobie szczerze – w tropikach pada często.
Dostawy owoców są tylko raz w tygodniu, co znaczy, że jeśli coś zgnije, nie ma czego położyć na paterach pod koniec tygodnia. Wiatr niszczy parasole na plaży, a znużeni pracownicy spędzają wieczory pijąc kradziony alkohol i rozbijają po pijaku wózki golfowe – jedyne pojazdy na wyspie. Zachcianki gości, którzy znienacka żądają na przykład czerwonych róż i obrączki na wymiar to właściwie najmniejszy problem. Znacznie większym są zamieszki w pracowniczej wiosce, które łatwo mogą przerodzić się w coś poważnego.
Byłam na tropikalnych wyspach i nawet podglądałam życie w luksusowych kurortach – oczywiście, nie tak ekskluzywnych jak ten opisany w książce, ale takich, na które zdecydowanie nie mogłabym sobie pozwolić. Niby zdawałam sobie sprawę, jak ogromny jest koszt utrzymania takiego standardu w tropikach. Idealnie czyste ręczniki, pościel zmieniana codziennie – a tu pranie pleśnieje od wilgoci i nie daje się wysuszyć. Plaża jak z sennych marzeń, ale w wodzie różne stworzenia, które jednym ukłuciem mogą spowodować opuchliznę, paraliż, a nawet śmierć. Mimo to lektura „Plaży Babylon” sprawiła, że dowiedziałam się sporo nowego. Zwłaszcza, że autorzy nie skąpią poufnych informacji – podają ceny wszystkiego, od grilla na plaży zaczynając, przez zamówienie storczyków z Malezji, aż po wysokość napiwków zostawianych przez poszczególnych gości.
Poraża bezmyślność możnych tego świata, którzy jadą na wakacje na drugi kraniec świata i chcą dostać to samo jedzenie, co w Europie. Wszystko, co jest spożywane na wyspie, przywożone jest z daleka. Nawet ryby są importowane z Japonii! Nikt nie zastanawia się nad śladem węglowym, kwestia ochrony środowiska nie istnieje w świadomości osób, które mają już wszystko i wydawałoby się, mogłyby czasem poświęcić cień myśli sprawom wyższym.
Oczywiście, nie jest to wybitna lektura. Narrator usilnie stara się przekonać nas, że jego praca jest koszmarna i powinniśmy mu współczuć – w pracy jest bez przerwy, ciągle w stresie, jego dziewczyna skończyła studia hotelarskie, a pracuje na wyspie w butiku i nie realizuje swoich ambicji, a on musi płaszczyć się przed ważnymi gośćmi i zabawiać ich wciąż takimi samymi frazesami. Cóż, obawiam się, że autorce nie udaje się do końca przekonać czytelnika – wielu z nas bez wahania zamieniłoby się miejscami z bohaterem. Zwłaszcza, że wielu z nas też pracuje w stresie, wykonuje nudne obowiązki, toczy niekończące się puste rozmowy i nie ma czasu na życie prywatne. Nie mamy jednak oceanu za oknem, hamaka na tarasie i darmowego nurkowania i jachtu do dyspozycji w każdą niedzielę.
Miło jest jednak dowiedzieć się, że nawet ta pozorna „praca marzeń” bywa nieprzyjemna i frustrująca. Może z mniejszą przykrością pójdziemy w poniedziałek rano śliskim chodnikiem do zatłoczonego tramwaju. Miło też przenieść się na kilka godzin w taki odmienny świat, zapominając o sesji i brzydkiej pogodzie. Polecam, gdy będziecie mieć naprawdę dość zimy.
Moja ocena: 4/6
No Comments