Kiedy blogowa koleżanka, Danusia z Książek Zbójeckich, napisała do mnie z informacją, że wkrótce ukaże się jej debiutancka książka, i z pytaniem, czy nie chciałabym jej zrecenzować, wiedziałam, że pakuję się w kłopoty 🙂 Nie jest łatwo recenzować książkę koleżanki, zwłaszcza jeśli okładka i opis sugerują, że należy ona do takiego rodzaju literatury, po który sięgam raczej rzadko. Przez moment pomyślałam, że lepiej odmówić, kupić sobie książkę i przeczytać ją po cichu, nie zdradzając się ze swoją opinią, jeśli mi się nie spodoba. Z drugiej strony jednak, gdybym sama odważyła się na to, co zrobiła Danusia, i napisała książkę, też chciałabym, żeby ona ją zrecenzowała 🙂 Raz kozie śmierć – zgodziłam się, przeczytałam książkę i przyszła pora ujawnienia szczerej opinii.
Nie będę owijać w bawełnę – nie należę do grupy docelowych odbiorców. Nie kupiłabym tej książki w księgarni, gdybym nie znała autorki. Dlaczego? Po pierwsze, rzadko kupuję całkiem w ciemno książki polskich autorek. Wiem, że to niedobrze, ale ja nie gustuję w tzw. literaturze kobiecej – zdarza mi się po nią sięgać, ale zwykle pod wpływem recenzji albo jakiegoś impulsu, a do takiej należy sporo polskich książek pisanych przez kobiety. „Na wysokim niebie” ma niezbyt ciekawą okładkę i fatalny dopisek – co to znaczy „opowieść o emocjach”? Emocje powinien odczuwać czytelnik podczas lektury, ale jakoś niezręcznie brzmi stwierdzenie, że emocje stanowią treść książki. To oczywiście sprawka wydawnictwa, a nie autorki, ale gdybym nic nie wiedziała o książce, nie zachęciłoby mnie to do lektury.
Ponieważ podchodziłam do książki jak pies do jeża, stwierdziłam, że będę ją podczytywała po kilka stron co jakiś czas. Tak też robiłam przez kilka dni, czytając ją pomiędzy innymi lekturami. Nagle jednak stwierdziłam, że chyba się wciągnęłam, zamiast więc odłożyć lekturę na później, usiadłam wygodnie i przeczytałam całość jednym tchem. Danusia Awolusi ma naprawdę lekkie pióro – pisze sprawnie, ładnym językiem, zajmująco.
Jeśli chodzi o treść, niestety nie jest aż tak idealnie. Bohaterką jest Ania, dziecko z tzw. rodziny dysfunkcyjnej. Jej rodzice nie interesują się nią w najmniejszym stopniu, nikt nie dba o to, aby się zdrowo odżywiała, myła, porządnie ubierała. Ania jest więc grubsza od rówieśników, w dodatku brzydko pachnie. Staje się więc oczywiście kozłem ofiarnym dla swojej klasy – koleżanki i koledzy wyśmiewają się z niej, a nawet posuwają do fizycznej przemocy. Ania nie potrafi się im przeciwstawić, dopóki na jej drodze nie stanie przemiła, pomocna i taktowna bibliotekarka, podsuwająca odpowiednie lektury i dodająca wiary we własne siły. Gdy zaś coś w życiu Ani zacznie się zmieniać na lepsze, pojawią się kolejni przyjaciele i życzliwi ludzie.
I choć wszystko teoretycznie gra, to jednak podczas lektury zgrzytałam zębami. Wszystko jest tak straszliwie czarno-białe! Ania jest chodzącym ideałem – poniżana i wyszydzana, zawsze wybacza swoim oprawcom, wszystko rozumie, przenikliwie i trafnie diagnozuje skomplikowane emocje dorosłych ludzi. Raz tylko ucieka się do przemocy, i oczywiście robi to w słusznej sprawie. Osoby ją otaczające są albo równie idealne (pani z biblioteki – wyrozumiała, życzliwa; jej dziadek – idealny, inteligentny, oczytany, życzliwy, rozumiejący; Tobiasz – mądry, doświadczony przez życie, oczywiście cierpliwie pomaga Ani w lekcjach), albo do gruntu beznadziejne (nauczyciele – zamykający oczy na przemoc, rodzice – obojętni, bracia – schodzący na złą drogę, koleżanki i koledzy – brutalni, głupi). Klisza goni kliszę i to w sposób niesamowicie przewidywalny. A przecież w życiu nic nie jest czarne albo białe. Także w literaturze odcienie szarości są dużo bardziej interesujące od prostych barw. Gdyby Ania czasem okazała mniej wyrozumiałości, a więcej zrozumiałych ludzkich uczuć, gdyby czegoś nie rozumiała, nie usprawiedliwiała wszystkich wokoło – byłaby dużo ciekawszą bohaterką, bardziej prawdziwą. To samo tyczy się pozostałych bohaterów. Przykładowo (nie chcę zbyt dużo zdradzić z treści) – jeśli ktoś schodzi na złą drogę, nie musi od razu okazać się mordercą, jeśli ktoś się nawraca, nie staje się od razu chodzącym ideałem.
Niestety, fabuła „Na wysokim niebie” opiera się na takich właśnie uproszczeniach. Miałam ochotę rzucić książkę z irytacją, gdy Ania po raz kolejny przejawiała cechy nadludzkie, i wszyscy rozpływali się w zachwytach nad jej dojrzałością i mądrością. Rozumiem, że trudne doświadczenia mogą sprawić, że ktoś przedwcześnie dojrzeje, ale tutaj było to doprowadzone naprawdę do przesady.
Uczucia po lekturze mam więc mocno mieszane. Pożyczyłam książkę mojej Mamie, która zajmuje się biblioterapią. Przeczytała, wyraziła opinię podobną do mojej, ale następnie dodała – „To zarazem idealna książka do wyjaśniania, czym jest biblioterapia. Przygody Ani z książkami, jej lektury, bibliotekarka, która je omawia, zamiast roztrząsać problemy rodzinne Ani w sposób bezpośredni – to wszystko stanowi doskonały wstęp do biblioterapii.” Całość ma moim zdaniem zresztą spory terapeutyczny potencjał, i dlatego moim zdaniem to bardziej książka dla młodzieży niż dorosłych – nastoletniemu czytelnikowi płaskość postaci może nie będzie przeszkadzać, zaś wciągająca, momentami dość łzawa fabuła na pewno ułatwi lekturę. Warto też zauważyć, że pierwsze zdanie jest naprawdę mocne – przemyślane i intrygujące, stanowi potwierdzenie dobrego warsztatu autorki.
Wiem, że mogę zostać posądzona o zawiść, jednak nie byłabym uczciwa wobec czytelników Miasta Książek, a także wobec samej Danusi, gdybym bezkrytycznie poleciła jej książkę. Szczerze gratuluję jej debiutu i chociaż wiele mam zastrzeżeń, to jestem przekonana, że kolejne książki będą coraz lepsze! Danusia ma bogatą wyobraźnię i sprawnie operuje słowem. Czekam na kolejne powieści z nadzieją, że pojawią się w nich trochę ciekawsze, mniej jednoznaczne postaci.
Moja ocena: 3.5/6
No Comments