Pakując się przed wyjazdem do Warszawy na galę konkursu Blog Roku wiedziałam, że muszę zadbać o odpowiednią lekturę. Jakoś tak przeczuwałam, że przyda się coś rozweselającego, choćby dlatego, że po całonocnej imprezie jazda porannym pociągiem prosto do pracy, z wizją czterech egzaminów do przeprowadzenia, będzie wymagała naprawdę dobrze dobranej lektury. Nie mogę powiedzieć jednak, że miałam problem z wyborem książki – wiedziałam, że to musi być „Nomen omen” Marty Kisiel.
Miałam to szczęście, że z pierwszą powieścią autorki – „Dożywociem„, zaznajomiłam się całkiem niedawno. Szczęście, bowiem ci, którzy sięgnęli po nią od razu po premierze musieli potem odczekać aż cztery lata na kolejną książkę – ja czekałam tylko miesiąc! I w sumie okrutne wydaje się to, że efekt czteroletniej pracy przeczytałam w cztery dni, ale wierzcie mi – bardzo się starałam, ale nie byłam w stanie bardziej spowalniać lektury. Chciałam, żeby starczyła na dłużej, ale nic z tego.
„Nomen omen” wzbudził we mnie bowiem to, czego „Dożywocie” było tylko blisko – dziki zachwyt i uwielbienie do grobowej deski!
Nie bez znaczenia jest zapewne fakt, że akcja toczy się w moim Wrocławiu (czy wy w ogóle wiecie, że we mnie wrocławska płynie krew? Poznań jest mój z wyboru, kocham to miasto, ale jestem chyba jednak wciąż bardziej wrocławianką). Wrocław jest tu miastem magicznym, zasiedlonym przez duchy przeszłości (i to nie tylko w przenośni). Salka – niezbyt zgrabna i mocno nieporadna bohaterka pracuje w bibliotece mojego byłego wydziału, kąpie się (nie całkiem dobrowolnie) w Odrze w okolicach Wyspy Piaskowej, gdzie sama skąpałam się kiedyś, choć bez udziału osób trzecich, a ważkich odkryć dokonuje w przepięknej czytelni Biblioteki Ossolineum.
Jednak nawet bez Wrocławia nie sposób byłoby tej książki nie pokochać. Począwszy od miejsca akcji – starej, nieco zagraconej willi skrywającej kilka tajemnic, poprzez jej absolutnie fascynujące mieszkanki, aż po to, co było najmocniejszą stroną „Dożywocia” – język, jakim jest to wszystko opowiedziane. O ile „Dożywocie” czytałam z po prostu z przyjemnością, tutaj wpadłam po uszy. Czytając w tramwaju, zaczęłam się w pewnym momencie tak dziko śmiać, że wzbudziłam spore zainteresowanie współpasażerów. Gdy zaś próbowałam stłumić śmiech, pociekły mi łzy rzęsiste i wyglądałam chyba, jakby mi brakowało piątej klepki. Dziwiłam się, że się ludzie nie zaczęli przesiadać dalej ode mnie.
Nie powiem wam nic więcej. Nie będę opowiadać, o czym to wszystko jest, nie chcę bowiem zdradzić niczego z bardzo spójnej tym razem i wciągającej akcji. Kupcie sami i przeczytajcie, zwłaszcza jeśli kochaliście starą Chmielewską, a ostatnio chichotaliście nad przygodami pięciu Natalii. Marta Kisiel ma własny styl, coraz bardziej wyrazisty, jednak wielbiciele Lesia z pewnością dobrze się w nim odnajdą.
A jeśli nie zachęciłam was jeszcze, to dodam, że zarówno „Dożywocie”, jak i „Nomen omen” kupiłam w formie ebooka, ale po przeczytaniu wiem, że chcę je mieć na półce i zakupię obie (o ile ktoś litościwie wznowi pierwszą) także w wersji papierowej. Polecam, na spóźniającą się wiosnę, na zły humor, na pierwsze wiosenne słońce, na oblaną sesję, na urodziny, na weekendowy wyjazd, i całkiem bez okazji!
Moja ocena: 6/6
No Comments