Od lat czytałam o targach książki we Frankfurcie – o tym, że to największe i najważniejsze targi książki na świecie, że to tam kupowane są prawa do wydania największych hitów, i jeśli pracuje się w branży wydawniczej, po prostu trzeba tam bywać. W tym roku po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć na własne oczy, co to właściwie znaczy. Pracując od półtora roku jako rights manager zdążyłam już trochę się dowiedzieć o tym, jak ten świat wydawniczy działa. Na targi do Londynu pojechałam, nie wiedząc, czego się spodziewać, ale do Frankfurtu pojechałam lepiej przygotowana, przede wszystkim psychicznie. Frankfurckie targi i tak mnie zdołały zaskoczyć, przede wszystkim swoim ogromem. Niby spodziewamy się tego, ale jednak.
Zarówno targi w Londynie, jak i te we Frankfurcie, to targi branżowe. To oznacza, że na stoiskach nie sprzedaje się książek! Tylko ostatni z pięciu dni targowych otwarty jest dla publiczności, choć w halach z wydawnictwami niemieckimi sprzedaż była prowadzona na niektórych stoiskach także wcześniej. Jednak w pozostałych halach i na większości stoisk odbywają się tylko spotkania biznesowe, podczas których wydawcy i agenci kupują i sprzedają prawa do książek. Spotkania prowadzi się także z autorami, ilustratorami i zapewne wieloma innymi osobami, jednak przede wszystkim przegląda się katalogi, omawia ich zawartość, ogląda książki i szuka interesujących tytułów dla swojego wydawnictwa, bądź, będąc po drugiej stronie stołu, szuka wydawców z rożnych krajów dla swoich książek.
Typowe stoisko dużej grupy wydawniczej (tutaj Hachette)
Na stoiskach dużych wydawnictw lub agencji nie ma co liczyć na chwilę rozmowy, o ile nie umówiliśmy się wcześniej (naprawdę duuużo wcześniej) na spotkanie. Małe stoiska bardziej przypominają jednak to, co znamy z polskich targów – zazwyczaj jest na nich ktoś, z kim można zamienić parę słów. Spotkania odbywają się wszędzie, przede wszystkim jednak w olbrzymim centrum agentów, które zajmuje cały poziom jednej hali i jest stosunkowo mało przyjemne – panuje tam ciągły hałas, jest gorąco i duszno, spotkania odbywają się w odstępach półgodzinnych, a wszystko to przypomina trochę jakąś halę fabryczną. Niemniej, wiele spotkań przebiega w przemiłej atmosferze, a od notowania kolejnych ciekawych tytułów szybko zaczyna boleć ręka.
Centrum agentów zajmuje jeden poziom, hale są bowiem kilkupoziomowe. Z tego powodu trudno się doliczyć, ile ich właściwie jest. Są jednak tak duże i na tyle od siebie oddalone, że można się przemieszczać między nimi po ruchomych chodnikach, zaś od wejścia do hali numer sześć kursuje minibus. Wszystko jest doskonale oznakowane i zgubić się nie sposób, zmęczyć za to bardzo łatwo.
Osoby, które lubią wiedzieć, co wydaje się w innych częściach świata, mogą się tam poczuć jak w raju. Dwie ogromne hale mieszczą wydawnictwa anglojęzyczne, kolejna przeznaczona jest dla krajów europejskich nieanglojęzycznych. W oddzielnej mieszczą się stoiska wydawców z Azji, a pojedyncze kraje z innych kontynentów mają stoiska rozrzucone w różnych miejscach. Oprócz obejrzenia książek można spróbować potraw charakterystycznych dla danego rejonu, a także obejrzeć różne gadżety. Łącznie we Frankfurcie wystawiają się wydawcy z ponad stu krajów, a liczba stoisk przekracza 7400!
Stoisko wietnamskie – książki na stole układają się w kształt Wietnamu
Coś dla miłośników mangi
Wydawcy prześcigają się w pomysłach, chcąc uczynić swoje stoisko bardziej oryginalnym i atrakcyjnym wizualnie. Rzuca się to w oczy zwłaszcza w halach przeznaczonych dla wydawnictw niemieckich. Tam też tłoczy się najwięcej ludzi, nawet w dni, które teoretycznie są branżowe.
I u nas, i w innych krajach, gwiazdami bywają ci sami autorzy.
Całe sekcje przeznaczone są dla książek kucharskich. Odbywają się tam pokazy gotowania, degustacje, a kupić można nie tylko książki, ale także produkty niezbędne do ugotowania niektórych potraw. Na dłużej przepadłam w hali, w której sprzedawano gadżety okołoksiążkowe, oglądając kubki, torby, zakładki, notesiki, etui na okulary, śmieszne prezenty i miliony innych, czasem absurdalnych, a czasem naprawdę pomysłowych rzeczy.
Kapitan Spock spotyka Barda – tylko we Frankfurcie 😉
Przede wszystkim zaś wszędzie są książki, tysiące książek, pięknych, lśniących, intrygujących. Poustawiane na półkach, tworzące ściany, na których tle można sobie robić zdjęcia, leżące w stosach. Zanotowałam tyle tytułów, zrobiłam tyle zdjęć okładek, że choć od targów minęły już dwa tygodnie, jeszcze nie zdążyłam wszystkich sprawdzić!
Jednym słowem, jest na co popatrzeć, jest co robić, a zobaczenie wszystkiego jest właściwie niemożliwe.
Po intensywnych targowych dniach niewiele siły zostaje na zwiedzanie miasta. Możliwe więc, że Frankfurt ma swoje uroki, ja jednak nie zachwyciłam się tym miastem. Spacerowaliśmy po nim długo codziennie wieczorem, mimo naprawdę kiepskiej pogody i zmęczenia. Niestety, nie można powiedzieć, żeby było to urodziwe miasto. Prawie wszystkie budynki zostały zniszczone pod koniec wojny, miasto zostało praktycznie zrównane z ziemią, i nie zostało zbyt ładnie odbudowane. Starówka ogranicza się dosłownie do kilku ulic i jednego placu. Po oswojeniu się jednak z tym, że wszędzie stoją wysokie budynki, dźwigi i niezbyt urodziwe biurowce, można dostrzec, że i we Frankfurcie bywa ładnie, a nawet uroczo.
Najprzyjemniejszą częścią jest trasa spacerowa wiodąca wzdłuż rzeki. Wyobrażam sobie, że latem jest tam tłoczno, można kupić lody albo posiedzieć na trawie. Nawet w jesiennym deszczu przyjemnie się tamtędy chodzi. Po przejściu na południowy brzeg mamy widok na centrum, w którym siedzibę mają najważniejsze banki i instytucje finansowe. Ponieważ rzeka nazywa się Men, po niemiecku Main, dzielnicę tę nazywa się powszechnie Mainhattanem.
Jak w wielu innych miastach, tak i tutaj jest most, który zakochane pary obwieszają kłódkami.
Ponieważ pisanie o książkach zbliża ludzi, spotkałam się we Frankfurcie z mieszkającą tam Agnieszką, z którą od dawna znamy się internetowo. Dzięki wspólnej przechadzce i wieczorowi w pubie przekonaliśmy się, że Frankfurt jest znacznie ciekawszy, niż na pierwszy rzut oka wygląda. Liczne wydarzenia kulturalne rekompensują brak urody. Miasto zresztą faktycznie tętni życiem, a sąsiadujące ze sobą ulice mają całkiem inny charakter.
Żałuję, że nie udało mi się zwiedzić domu, w którym urodził się Goethe, ale zbyt późno wychodziliśmy z targów. Obejrzałam go tylko z zewnątrz:
Frankfurt to dziwna mieszanka starego z nowym. Na pierwszy rzut oka nie zachęca, ale nie jest to całkiem nieinteresujące miasto. Targi książki są zaś po prostu fantastyczne, intrygujące i zdecydowanie warte odwiedzenia. No i niewykluczone, że kilka ciekawych tytułów, które tam wypatrzyliśmy, ukaże się w przyszłym roku w Czwartej Stronie i w Wydawnictwie Poznańskim, czekajcie 🙂
No Comments