osiedle reportażu

Czytanie o górach

7 czerwca 2014

Należę do osób, które w góry ciągnie. Rozumiem ich magię. Nie zadaję pytań w stylu „po co oni tam się pchają?” Góry kocham i szanuję, choć niejedną głupotę dla nich w życiu zrobiłam. Kiedy byłam młodsza, tata zabierał mnie w Tatry i Beskidy. Jako dorosła byłam w Andach, w Himalajach, w górach Tienszan. Marzę o tym, żeby kiedyś wejść na sześciotysięcznik i wierzę, że to marzenie kiedyś urzeczywistnię – skoro z moją wcale nie rewelacyjną kondycją mogłam przebiec maraton, to nie ma rzeczy niemożliwych. 

Gór się jednocześnie boję. Może to nie jest właściwe słowo – czuję przed nimi respekt.W tym roku pobiliśmy całą rodziną nasz własny rekord wysokości, wchodząc na wysokość 4700 m n.p.m. Po raz pierwszy w życiu doświadczyliśmy też choroby wysokościowej – po nagłym wjechaniu z 1000 na 3200 metrów n.p.m. wszyscy troje spędziliśmy praktycznie dobę, nie będąc w stanie przejść więcej niż kilku kroków. Znałam to z książek, jednak rzeczywistość i tak mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się, że można czuć się tak słabym! Za oknem miałam jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakich kiedykolwiek byłam, nie mogłam jednak nawet przez to okno wyglądać, nie mówiąc o wyjściu. Wydarzeniem dnia było przejście do łazienki, ostrożnym krokiem, jakby się balansowało nad przepaścią. Rozsadzający czaszkę ból głowy, mdłości, kołatanie serca, a przede wszystkim ta przedziwna niemoc przypomniały, że do gór trzeba podchodzić z pokorą. Ale nie sprawiły, że przestaliśmy planować kolejne górskie wędrówki. Za to wydaje nam się, że trochę lepiej rozumiemy, co się dzieje z człowiekiem wspinającym się na naprawdę wysokie szczyty.

Z książkami o górach jest trochę tak jak z samymi górami – nie wszyscy chcą po nie sięgać. Wiele osób po prostu nie rozumie, po co czytać o szaleńcach z przerostem ambicji, którzy, zostawiwszy rodzinę na pastwę losu, ryzykują życiem by wejść na kawałek skały. Po co to robią? I dlaczego tyle osób im kibicuje? Po co o nich czytać?

Te pytania stają się szczególnie aktualne w czasach, w których rozgrywające się w wysokich górach tragedie za sprawą mediów trafiają pod nasze dachy. Cała Polska śledziła z zapartym tchem zdobycie Broad Peaku w marcu ubiegłego roku i dramatyczne zaginięcie dwóch z czterech zdobywców – Tomka Kowalskiego i Macieja Berbeki. Ludzie reagowali emocjonalnie, chociażby wyrażając na blogu Tomka swój żal, ale także frustrację. W wielu miejscach netu rozgorzały dyskusje na temat tego, po co oni tam w ogóle poszli, kto zawinił i czy powinno się w jakikolwiek sposób wspierać podobne wyprawy. Kwestia winy była oczywiście szczególnie gorąca. Ci, którym udało się zdobyć szczyt i przeżyć – Adam Bielecki i Artur Małek, spotkali się z ostracyzmem i otwartą krytyką. Najwięcej negatywnych emocji wzbudzał Adam, który jako najsilniejszy członek ekipy pierwszy wszedł na szczyt i pierwszy z niego wrócił, w dodatku schodząc pospiesznie do bazy, podczas gdy wciąż nie wiadomo było, czy Maciej lub Tomek jednak nie zejdą do obozu. W modnym ostatnio w naszym kraju duchu krucjaty uczyniono z niego wcielenie wszelkiego zła. Polski Związek Alpinizmu powołał specjalną komisję, która miała ocenić postępowanie uczestników wyprawy. I znowu w typowy dla nas sposób komisja składała się z ludzi, którzy wprawdzie ze wspinaczką mają dużo do czynienia, ale doświadczenia w Himalajach zimą, a tym samym kompetencji niezbędnych do rzetelnej oceny postępowania członków wyprawy, nie miał żaden z członków komisji.

Takie poruszające szeroką publikę tragedie są zawsze sprawami delikatnymi. Reporterzy, którzy chcieliby o nich pisać, muszą odczekać sporo czasu, zanim odważą się napisać coś na drażliwy temat. Kiedy jednak kilka zaledwie miesięcy po tragicznych wydarzeniach na Broad Peaku wyrusza kolejna wyprawa, mająca na celu odnalezienie ciał Maćka i Tomka i godne ich pochowanie, znajduje się reporter, który wie, że musi na tą wyprawę pojechać. Wie, że nie będzie mile widziany – kierownikiem wyprawy jest brat Macieja – Jacek Berbeka, który w środowisku zwany jest Siekierką – ostry, trudny, nieznoszący mediów człowiek. Wie też, że wielu okrzyknie go żerującym na grobach sępem. Udaje mu się jednak jakimś cudem przekonać Jacka, aby go zabrał i tym samym trafia na zobcza Broad Peaku – trafia w sam środek krwawiącej, niezabliźnionej rany.

Reporterem tym jest Jacek Hugo-Bader, a książka, która wtedy powstała, to „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” – idealny przyczynek do rozważań na temat tego, po co ludzi w góry chodzą, i po co inni o tych wyprawach czytają.


Hugo-Bader znakomitym pisarzem jest. Jego książka o Broad Peaku to świetnie napisane i głęboko poruszające studium pokory, pychy, uporu, i miłości właśnie. Trudno ją czytać, ale nie sposób się od niej oderwać. Hugo-Bader nie tylko jedzie pod Broad Peak z Jackiem Berbeką, z rodzicami Tomka Kowalskiego i z jego dziewczyną. Przeprowadza również wiele rozmów – trudnych – z poszczególnymi uczestnikami dramatu, z ludźmi gór, ze wspinaczami, którzy biorą udział w tej wyprawie, z członkami rodzin zmarłych alpinistów. Zbiera informacje o tym, jak ludzki organizm funkcjonuje na dużych wysokościach. Czyta o historii himalaizmu i wyszukuje przypadki, które mają jakikolwiek punkt styczny z tym, co się stało na Broad Peaku. Wszystko po to, by stworzyć jak najpełniejszy obraz wydarzeń, a przy okazji by znaleźć odpowiedź na pytanie, które nurtuje tak wiele osób. Po co oni to robią?

Książka jest porywająca, choć czyta się ją ze ściśniętym gardłem. Hugo-Bader potrafi radzić sobie ze swoim materiałem. Jest precyzyjny, pisze mocno i trafnie. Składa swoją opowieść z niewielkich kawałków, tak jakby próbował złożyć układankę w nadziei, że powstanie jakiś spójny obraz. Krótkie rozdziały przenoszą nas w czasie i przestrzeni – spotykamy ludzi, siedzimy w bazie pod Broad Peakiem, patrząc na czarujący chmurami wierzchołek K2. Czekamy na powrót dwóch Jacków, którzy poszli w górę pochować Tomka. Zaglądamy na strony internetowe, czytając emocjonalne, pełne nienawiści komentarze czytelników. Kawałek do kawałka, ale jednoznaczny obraz jakoś wyłonić się nie chce – nie może. Bo sprawa Broad Peaku nie jest taka prosta.

Hugo-Bader nie ocenia nikogo. Z jednej strony opowiada historie osób, które zostały uratowane przez swoich partnerów lub nawet obcych wspinaczy, gdy zabrakło im sił i dopadła ich ciężka choroba bardzo wysoko w górach. Jednocześnie jednak przytacza przykłady wypraw, podczas których zginęło kilka osób, które próbowały pomóc innym. Opowiada, jak straszliwe rzeczy dzieją się z ludzkim organizmem na wysokości bliskiej 8000 metrów, i dlaczego z takiej wysokości należy uciekać tak szybko, jak tylko to możliwe. Szuka odpowiedzi i mnoży pytania niemalże jednocześnie.

Niektóre fragmenty rozdzierają serce. Zapis rozmów prowadzonych przez radio przez Wielickiego i Tomka Kowalskiego jest najsmutniejszym chyba fragmentem książki. Konkurować z nim może chyba tylko opowieść o tym, co Tomek planował zrobić na szczycie góry. I chwila, gdy jego dziewczyna kupuje pierścionek zaręczynowy w tym samym pakistańskim sklepie, w którym pierścionek kupił dla niej kilka zaledwie miesięcy wcześniej radosny, podekscytowany przygodą chłopak. To w ogóle przeraźliwie smutna książka, nie tylko dlatego, że opowiada o tragedii, ale też dlatego, że opowiada o tym, jak my wszyscy w obliczu tragedii się zachowujemy. Osoby występujące w książce przepełnia nie tylko żal. Czują gniew, rzucają oskarżenia, chowają urazy, zmagają się z własnymi ciężarami.

Czy warto więc ją czytać? – spytacie zapewne. Tak, tak, po stokroć tak. Ta książka uświadomi nam, że w życiu nic nie jest czarne albo białe. Historia zimowego wejścia na Broad Peak to opowieść o wszystkich odcieniach szarości, pokazująca, że niemożliwa jest jednoznaczna ocena czyjegoś postępowania. I choć smutna to opowieść, momentami jarzy się jasnymi barwami. Przecież to też bajka o wielkich marzeniach, które się spełniły! Cena za nie zapłacona był za wysoka, ale i Tomek, i Maciej zrealizowali to, po co tam pojechali. Szaleńcza radość życia, którą charakteryzował się Tomek, przebija momentami do naszej świadomości. Warto przeczytać także po to, by pamiętać o takim entuzjastycznym wariacie, który czerpał z życia pełnymi garściami.

Obraz polskiego himalaizmu, który się z kart tej książki wyłania, nie jest jednak wesoły. Konflikty, zawiść, okrutne oskarżenia to jedna strona medalu. Drugą jest jakiś zadziwiający (być może pozorny) brak uczuć, który Hugo-Bader próbuje zrozumieć. Podczas jego pobytu w bazie pod Broad Peakiem ginie kilkunastu wspinaczy. Niedaleko stamtąd od ściany odpada Artur Hajzer (Berbeka nie chce nawet słyszeć o tym, aby udać się w tamtą stronę i pomóc pochować jego ciało). Autor książki rozmawia z partnerem Artura, Marcinem Kaczkanem, zaledwie kilka dni po tej tragedii. Patrzy mu w oczy i nie widzi w nich nic – żadnego śladu, że był świadkiem śmierci partnera. Docieka, dlaczego tak jest, ale nie zgaduje – zastanawia się, czemu ci twardzi ludzie tak obojętnie przechodzą wobec śmierci, ale nie stawia żadnych hipotez. Zostawia nam jedynie pytania.

Polski Himalaizm Zimowy się nie skończył. Bielecki wspina się dalej, niedawno próbował zdobyć Kanczendzongę. Nanga Parbat to góra, którą wytrwale próbuje zimą zdobyć outsider polskiego alpinizmu, mocno szalony, radosny, ale chyba rozsądny Tomek Mackiewicz. Zarówno o nich, jak i o innych, będziemy na pewno nie raz słyszeć. Warto więc przeczytać książkę Hugo-Badera, żeby mieć trochę większe wyobrażenie o tym, z czym oni się zmagają i dlaczego. Do mnie przemawiają ich marzenia. Wpłacam kasę na ich wyprawy i czekam na książki, które napiszą. Bo jakoś irracjonalnie rozumiem, dlaczego to robią. Teraz nawet lepiej dzięki książce Jacka Hugo-Badera.

Nawet jeśli nie jesteście miłośnikami wspinaczki i nie śledzicie z zapartym tchem losów wypraw, przeczytajcie. Warto czytać tak doskonale napisane książki, otwierające okno na kawałek świata, którego na własnej skórze zapewne większość z nas nie pozna.

Moja ocena: 6/6

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply