dzielnica fikcji

Kraj tysiąca jesieni

9 stycznia 2014

   Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego początku roku pod względem czytelniczym. „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta” czytałam przez niecałe trzy dni, i to tylko dlatego, że już od połowy zaczęłam celowo spowalniać lekturę, nie chcąc zbyt szybko opuścić świata w niej przestawionego. Wydawałam z siebie ciche okrzyki zachwytu, powtarzając – Jaka to dobra książka! – i choć rodzina jest przyzwyczajona do moich dziwactw, tym razem musieli się stukać w głowę, bo nie chciałam powiedzieć nic więcej, tylko co jakiś czas odkładałam książkę, kręciłam głowę i wyrażałam zachwyt. A im mniej stron zostawało mi do przeczytania, tym smutniej mi się robiło, a zarazem tym bardziej się denerwowałam – bałam się, że zakończenie zepsuje mi tę doskonałą lekturę, że książka, która ma szansę stać się jedną z najlepszych w tym roku, choć przeczytałam ją w pierwszym tygodniu stycznia, pod koniec mnie rozczaruje. Na szczęście tak się nie stało, i choć to dopiero druga książka Mitchella, którą przeczytałam (recenzja pierwszej tutaj), staję się jego dozgonną fanką. Niektórzy krytycy wyrażają śmiałe opinie, że w chwili obecnej jest on najlepiej piszącym brytyjskim powieściopisarzem, i przyznaję, że choć jestem za mało oczytana, żeby taką opinię wygłosić, to nikt z autorów mi znanych go nie przewyższa.

Starczy tych peanów – powiecie, przejdźmy do konkretów. Proszę bardzo – przenosimy się w rok 1799, na Dejimę – sztuczną wysepkę u wybrzeży Japonii, w zatoce Nagasaki. Jest naprawdę malutka – mierzy zaledwie 120 na 75 metrów, otoczona jest wysokim murem i pilnie strzeżona, na stałe mieszka tu zaledwie około dwudziestu osób. A jednak to niepozorne miejsce jest jedynym oknem na świat potężnego, izolującego się od świata kraju. Japonia, wskutek rozporządzenia panującego szoguna, zamknęła się przed obcymi. Żaden Japończyk nie mógł kraju opuścić, a żaden cudzoziemiec nie mógł doń wjechać. Ograniczone kontakty handlowe dozwolone były tylko z Chińczykami i Holendrami, a jedynym miejscem, w którym możliwe były kontakty Japończyków i Europejczyków, była właśnie ta sztuczna wysepka, zbudowana w połowie XVII wieku, połączona z lądem pilnie strzeżonym mostem.

Dejima i zatoka Nagasaki, ok. 1820

Dejimę zamieszkują Holendrzy zatrudnieni przez Zjednoczoną Kompanię Wschodnioindyjską – większość z nich to karierowicze, którzy godzą się na izolację i nudę w zamian za spodziewane zyski płynące z pokątnego handlu japońskimi produktami – miedzią, ale także wyrobami z laki i porcelany, kamforą i srebrem. Statek z Jawy przypływa tylko raz w roku, resztę czasu spędza się na intrygach, hazardzie i ograniczonych kontaktach z Japończykami.

Jacob de Zoet jest takim właśnie urzędnikiem. Trafia do Azji poniekąd przypadkiem – musi zbić majątek, żeby ojciec jego ukochanej Anny zgodził się na ich ślub. Jego pobyt na Wschodzie ma potrwać pięć lat, część z nich ma spędzić właśnie na Dejimie.

Przypływając na wyspę, trzeba pozbyć się wielu uprzedzeń i zgodzić na sporo ustępstw. Zakazane są wszelkie praktyki religijne – posiadanie książek i przedmiotów związanych z kultem religijnym jest surowo zabronione. Jacob przemyca jednak psałterz, będący swego rodzaju rodzinną relikwią. Tym samym zawiera znajomość z człowiekiem, którego obowiązkiem jest przeszukanie bagaży przybyszów i który przymknie na nielegalną książkę oko – tłumaczem Ogawą Uzaemonem, młodzieńcem pełnym ideałów, zafascynowanym europejską nauką i myślą polityczną, drugim bohaterem powieści.

Psałterz nie jest jednym sekretem Jacoba. Wkrótce po przyjeździe na Dejimę spotyka niejaką pannę Aibagawę, Japonkę o oszpeconej twarzy, która, o dziwo, nie jest kurtyzaną zatrudnioną na wyspie, ale położną i studentką medycyny, pobierającą nauki u holenderskiego lekarza. Jacob, którego wspomnienia o Annie coraz bardziej bledną, jest zafascynowany tajemniczą Japonką, a swoje zainteresowanie objawia w sposób oczywisty dla każdego widza. W osiemnastowiecznej Japonii zaś zdradzanie uczuć nie jest zbyt rozsądne – wszędzie pełno jest szpiegów, których pracodawcy potrafią wykorzystać wiedzę o innych do własnych celów.

Tak zaczyna się fascynująca, chwytająca za gardło historia Jacoba, tłumacza Uzaemona i panny Aibagawy. Nie myślcie jednak, że to historia miłosnego trójkąta, o nie. Owszem, miłość, a przynajmniej zauroczenie jest jedną z głównych osi wydarzeń, ale za całą historią kryje się znacznie więcej. Władza, dążenie do wiedzy, fanatyczne przekonanie o własnej nieomylności, żądza zysku – to są czynniki stojące za dramatem, którego bezsilnymi świadkami będziemy jako czytelnicy. Japonia przełomu wieków jest krajem niebezpiecznym, fascynującym i hermetycznym, zaś wśród zamieszkujących Dejimę Holendrów też nietrudno o kanalię. W dodatku, w stronę wyspy płyną już Anglicy, chcący odkroić dla siebie kawałeczek tortu, który do tej pory dostępny był tylko dla Holendrów. Jacob de Zoet, przesadnie praworządny, niedoświadczony, naiwny idealista, wkracza w świat, którego nie rozumie, pomiędzy ludzi, którzy nie są tacy, jacy się wydają.

To prawdziwa powieść akcji, z porwaniem, pościgiem, skrytobójcami, samurajami i tajemniczym klasztorem, odizolowanym od świata. Podzielona na trzy części, które ostatecznie splatają się w spójną całość, wciąga bezlitośnie, odmalowując niesamowicie plastycznie świat, o którym wiemy naprawdę niewiele. Wąskie uliczki Nagasaki, drewniane domki Dejimy rojące się od szpiegów, domostwa dostojnych urzędników i przydrożne karczmy – Japonia ery Edo jest tu przedstawiona tak obrazowo, jakbyśmy oglądali świetnie zrealizowany film. Cała powieść jest zresztą filmowa, ze wspaniałymi scenami bitewnymi, spotkaniami w ciemnych zaułkach, nastrojowym spotkaniem w japońskim ogrodzie i kilkoma scenami zabiegów medycznych, których nie sposób wymazać z pamięci, nawet jeśli się trochę wie o paskudnej rzeczywistości osiemnastowiecznych medyków i pacjentów.

Wartka akcja z kilkoma naprawdę zaskakującymi wydarzeniami nie jest jednak głównym atutem tej książki. Być może nie jest nim nawet malownicze tło, choć bez wątpienia stanowi ono bardzo mocny punkt. Myślę jednak, że tym, co najbardziej przykuwa uwagę, są sami bohaterowie – ich powolne dojrzewanie, zmiany, które w nich zachodzą pod wpływem tego, co się dzieje wokół. W tej zaskakującej scenerii ma bowiem miejsce prawdziwe zderzenie kultur, które spowoduje, że obie strony będą musiały zrewidować swoje poglądy na życie. Mitchell współczuje swoim bohaterom, choć ich nie oszczędza. Świat, w którym żyją, decyduje za nich. Mnisi i niewolnicy, sędziowie i samuraje, europejscy urzędnicy i japońscy tłumacze, ubogie kobieciny ze wsi i naukowcy – nikt z nich nie wybiera swojego losu. Powieść zaczyna się w pasjonującej chwili – położna odbiera wyjątkowo trudny poród – konkubina pewnego wysoko postawionego Japończyka rodzi martwe dziecko, lekarz zaś nie może jej pomóc, za dotknięcie jej lub choćby zerknięcie groziłaby mu bowiem kara. Dziecko nie oddycha, matka powoli się wykrwawia, gdy nagle staje się cud – chłopczyk zaczyna kwilić. Przywrócony z martwych, nie wiadomo dlaczego, stanie się zbawieniem i przekleństwem dla położnej, która ten cud umożliwiła. Taki właśnie los czeka wszystkich bohaterów – szyderczo przypadkowy, nieprzewidywalny, cudowny i straszny.W finałowej scenie dwóch bohaterów rozgrywa partię go, tradycyjnej gry chińskiej. „Może to nie my gramy w go, ale go gra w nas?” – zastanawia się jeden z nich.

Mamy więc fascynujące tło wydarzeń, doskonale zbudowane postaci, wartką akcję przynoszącą sporo zaskoczeń. Wydawałoby się, że coś musi być niedopracowane – o książki idealne nie jest łatwo. Zostaje jeszcze język, ostatni element układanki. Cóż mogę jednak począć – nie jestem w stanie go skrytykować. Mitchell to doskonały stylista. Bawi się słowami, stylami i gatunkami. Śmiało sobie poczyna, płynnie przechodząc z jednej stylizacji z drugą. I choć z tego, co czytałam, znacznie bardziej bawi się formą w innych swoich powieściach, tutaj wybierając linearną i pozornie tradycyjną narrację, wciąż jednak momentami szarżuje, niejednokrotnie ociera się o pastisz, cały czas jednak zachowując stosowny umiar. Potrafi czytelnika zatrzymać znienacka, w chwili gdy ledwie łapiemy oddech po dramatycznych wydarzeniach, i zmusić do wysłuchania opisu ocierającego się o poezję. W dodatku prowadzi narrację w czasie teraźniejszym, uważanym za trudniejszy od przeszłego, robi to jednak tak sprawnie, że czytelnik nawet nie orientuje się, dlaczego tak łatwo jest mu znaleźć się nagle w centrum wydarzeń.

Czytałam książkę po polsku i na pewno przeczytam ją jeszcze raz, tym razem po angielsku. Polskie tłumaczenie autorstwa Justyny Gardzińskiej jest jednak znakomite i polecam je całym sercem. Jeśli zresztą jeszcze się nie zdecydowaliście, namawiam wprost – przeczytajcie tę książkę. Być może nie zachwycicie się aż w takim stopniu, jak ja. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem całkiem obiektywna, bo to książka stworzona specjalnie dla mnie – akcja tocząca się w mojej ukochanej epoce, na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku, w miejscu, które istniało naprawdę, a o którym wcześniej nic nie wiedziałam, na Dalekim Wschodzie, którego głos słyszę w snach. Jednak nawet jeśli nie jesteście tak idealnym odbiorcą tej książki, przeczytajcie i tak – jest tak doskonale napisana, że musi się spodobać, i szkoda byłoby przejść obok niej obojętnie.

Warto wiedzieć, że Mitchell wykorzystał prawdziwe wydarzenia, choć przesunął je w czasie o kilka lat. Postać Jacoba jest jednak całkowicie fikcyjna. Książka zdobyła szereg prestiżowych nagród literackich, przede wszystkim Commonwealth Writers Prize 2011, tytuł Książki Roku według New York Timesa, a także nominację do nagrody Bookera.

Moja ocena: 6/6


You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply