Dawno nie znosiłam tak kiepsko zmiany czasu, jak po powrocie z Nowego Jorku. Powrót był dość drastyczny, bo prosto do pracy, popołudniami zasypiałam na stojąco, budziłam się za to o 2 lub 3 w nocy całkowicie wyspana, albo odwrotnie, nie mogłam zasnąć do białego rana, i tak właściwie przez tydzień. Którejś nocy, znudzona bezsennością, zaczęłam buszować po półkach w poszukiwaniu czegoś prostego do czytania, lekkiego i na tyle nie wciągającego, żebym mogła bez żalu przerwać lekturę, gdy wreszcie zachce mi się spać. Zaletą posiadania stert nieprzeczytanych książek jest to, że prawie zawsze można znaleźć lekturę odpowiednią do nastroju, tak więc i tym razem wyciągnęłam gdzieś z tylnego rzędu książeczkę, którą kupiłam kiedyś pod wpływem kilku pozytywnych recenzji, by po przyniesieniu jej do domu upchnąć ją na półce, stukając się w głowę, bo przecież ja takich książek prawie nie czytam. Takich – czyli o świeżo upieczonych rozwódkach, które wyjeżdżają leczyć złamane serce gdzieś w wiejskiej chacie na Mazurach, w Toskanii lub Prowansji, przy okazji zakładając pensjonat, plantację oliwek czy też winnicę. „Uroczysko” Magdaleny Kordel nie wyłamuje się ze schematu – jest porzucona przez męża Maja, jest stary dom z ogrodem i pasieką, w którym bohaterka otwiera pensjonat. Tym, co mnie zachęciło, oprócz zachęcających recenzji blogowych, było miejsce akcje – małe miasteczko w Sudetach, a że Sudety kocham miłością bezwarunkową, przymknęłam oko na rozwód, złamane serce i paskudną okładkę, nabyłam książkę i przeczytałam w bezsenną noc wiele miesięcy później.
I przyznać muszę, że nie było źle. Wiadomo, fabuła przewidywalna do bólu, ale napisana ładnie, bez dłużyzn i ze sporą dawką humoru. Maja jest bohaterką przyjemną i zupełnie nie irytującą, o zdrowym podejściu do życia, bez dawki głupoty, która jakże często towarzyszy bohaterkom podobnych książek. Miasteczko, do którego trafia, aby leczyć złamane serce, jest oczywiście pełne życzliwych i mądrych ludzi, tak idealnych, że aż zęby bolą, ale przy tym na tyle zróżnicowanych, że da się o nich czytać. Dawka romansowa ograniczona jest do minimum i całość okazuje się całkiem uroczą opowiastką o miłym miasteczku i jego mieszkańcach. Całość trochę przypomina serię Ian Karon o Mitford, a to całkiem poważna rekomendacja. Gdyby jeszcze nazwa miasteczka była mniej pretensjonalna – Malownicze brzmi naprawdę za słodko. Przeczytałam jednak i o dziwo poszłam spać, przed kolejną nocą nabyłam więc profilaktycznie dwie kolejne części.
„Sezon na cuda” to bezpośrednia kontynuacja „Uroczyska”. Pensjonat już działa, aczkolwiek gości wciąż jest niewielu. Z obawy przed bankructwem, Maja przyjmuje propozycję zorganizowania w Uroczysku wigilii dla samotnych staruszków z okolicy, co wkrótce okaże się nie najlepszym pomysłem – łatwiej byłoby zapanować nad cała klasą gimnazjalistów. Ludzi mieszkających w Uroczysku na stałe jest już cała gromadka, a pojawiają się kolejni, i znowu dzięki temu więcej tu komedii niż romansu. Pojawia się czarny charakter – dyrektorka szkoły, postać całkiem zręcznie odmalowana, pełna uprzedzeń i jadu, całkiem wiarygodna. W dodatku coraz więcej tu sudeckich klimatów, a opowieść o pierwszych opadach śniegu, które odcinają cała chałupę od świata wydała mi się jakby z własnego życia wyjęta. Książka jest równie cukierkowo słodka, jak pierwszy tom, ale czyta się ją równie dobrze i bezboleśnie.
Niestety, o tomie trzecim nie mogę już tego samego powiedzieć. Okładka wprawdzie jest o niebo lepsza, co jest zapewne zasługą nowego wydawcy, ale zawartość już słabsza. Autorka chciała chyba odejść od wytartego schematu fabularnego i zamiast opowieści o odnajdywaniu swojego miejsca i mężczyzny w wieku średnim, chciała napisać powieść obyczajową z wątkiem sensacyjnym, i nie do końca jej to, moim zdaniem, wyszło. Malownicze jest równie urocze jak w poprzednich częściach, nowi bohaterowie są równie zabawni i interesujący, jednak nowy czarny charakter jest dużo mniej barwny i wiarygodny niż dyrektorka szkoły, a w pewnym momencie robi się po prostu niewiarygodny. Także sam wątek sensacyjny ani nie wciąga, ani nie zaskakuje, raczej śmieszy naiwnym rozwiązaniem. Do głównej historii kawałka ziemi nabytego przez pazernego inwestora na siłę doklejony zostaje wątek kradzionych ikon, bez którego spokojnie można się było obejść. Część romansowa także mało wciągająca, a już jej zakończenie po prostu żenujące.
Dwie pierwsze części polecam bez zastrzeżeń, trzecią można sobie jednak odpuścić. Kolejną powieść autorki jednak na pewno kupię, z czystej ciekawości, jak jej pisanie się rozwinie. I trzymam kciuki, żeby albo odpuściła sobie wątki sensacyjne, albo mocniej nad nimi popracowała, bo chętnie przeczytam kolejną zabawną i niegłupią opowieść o Malowniczym.
No Comments