O książce Robba Maciąga „Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę” usłyszałam dwa razy. Najpierw od koleżanki, która była całkiem zniesmaczona lekturą i opisała ją jako jedną z najgorszych książek podróżniczych roku (więcej zdjęć niż tekstu, a w treści samo jęczenie i narzekanie), a następnie od be.el, która z kolei oceniła ją bardzo wysoko. Zaciekawiła mnie ta rozbieżność opinii – pożyczyłam sobie książkę i przeczytałam ją w kilka godzin, gdyż faktycznie niewiele w niej tekstu.
Książka faktycznie jest dość jęcząca. Robb Maciąg miał zresztą powody, żeby czuć się nieszczęśliwy – jego opowieść zaczyna się w momencie, gdy jako młody małżonek przyjeżdża do swojej żony, która uczy się chińskiego w Chinach i przyłapuje ją na zdradzie. Zraniony, kupuje tani chiński rower i wyrusza w drogę, żeby dosłownie wypocić z siebie swój smutek i ból. Jego rower jest kompletnie nie dostosowany do dalekich podróży, ale Robbowi to nie przeszkadza. Jedzie wytrwale, całymi miesiącami, przez Chiny, następnie Wietnam, Kambodżę i Laos. Przerywa podróż tylko raz, aby pociągiem wrócić do żony i definitywnie zakończyć swoje małżeństwo. Jedzie przez fascynujące miejsca, ale niewiele o nich opowiada. Skupia się raczej na sobie i swoich doznaniach, a gdy zdarza mu się opisywać świat dookoła, robi to także przez pryzmat swojego smutku.
Efekt jest dwojaki. Z jednej strony dostajemy książkę osobistą, znacznie ciekawszą niż opis zabytków, świetnie oddającą zmagania z własnym ciałem i duszą. Z drugiej, po przeczytaniu połowy, miałam ochotę potrząsnąć z całej siły autorem, aby przestał wreszcie rozpamiętywać przeszłość i zaczął choć trochę jaśniej patrzeć na świat. Jego jęczenie stało się dla mnie, jako czytelniczki, po prostu męczące.
Nie da się jednak ukryć, że tą niewielką książeczkę czyta się lekko i szybko, a niektóre uwagi autora są całkiem trafne i zgrabnie sformułowane. Na przykład:
Wszędzie spotykamy dyktatury.
Dyktatura władzy, na przykład, w Chinach. Chińczycy, przyzwyczajeni, tracą do niej dystans. Zapominają, że gdzieś indziej może być inaczej – więcej.
Dyktatura konsumpcji w Europie. Europejczycy, przyzwyczajeni, tracą do niej dystans. Zapominają, że gdzieś indziej może być inaczej – mniej.
Trochę denerwowało mnie też nastawienie autora do spotykanych na trasie turystów. Patrzył na nich z pogardą, bo oni tylko zaliczają zabytki, a nie spotykają ludzi, bo szukają widoczków, bo jedzą pizzę, a nie lokalne jedzenie. Jest to postawa dość powszechnie spotykana wśród tzw. globtrotterów, której nie znoszę. Sama jestem pewnie bardziej globtrotterką niż turystką, jem lokalne jedzenie i często jeżdżę do miejsc, których nie ma w żadnym przewodniku. Wydaje mi się jednak, że podróże nie mogą służyć temu, żeby czuć się lepszym od innych, wszystko jedno, czy są to mieszkańcy odwiedzanych przez nas terenów, czy też turyści, którzy podróżują inaczej niż my. Mnie też nie podoba się to, co robi wielu turystów, staram się jednak nie oceniać i nie wrzucać wszystkich do jednego worka, z którego jedynie nieliczni, ci, którzy przemierzają świat rowerem, traktorem, czy pieszo, wystają.
Mimo tych wszystkich uwag, książkę Robba Maciąga przeczytałam z przyjemnością i polecam ją każdemu, kto lubi czytać o podróżach. Sporym atutem są nie najgorsze zdjęcia i generalnie staranna szata graficzna, jak zwykle w książkach Poznaj świat. Chętnie kupię też kolejną książkę tego autora, jeśli oczywiście powstanie, ponieważ z epilogu dowiadujemy się, że poukładał sobie życie na nowo, więc być może w kolejnych książkach więcej będzie radości życia, czego i jemu, i nam, czytelnikom, życzę.
Moja ocena: 4/6
P.S. Zastanawia mnie jeszcze brak Laosu w tytule? Nie rozumiem, czemu wydawnictwo zdecydowało się wstawić trzy z czterech odwiedzanych krajów, skoro część dotycząca Laosu jest całkiem spora…
No Comments