Gdy myślimy o miastach kosmopolitycznych, wielokulturowych, stają nam przed oczami Londyn i Nowy Jork. Jednak i w tych miastach przybysze nie mają łatwego życia, bywają prześladowani za pochodzenie, dyskryminowani ze względu na kolor skóry. Wyobraźcie sobie jednak miasto, w którym ludzie różnych narodów i wyznań koegzystują w pokoju, w którym Arabowie mają tak nieznaczny wpływ na mieszkających obok nich Żydów, że Ramadan staje się dzieci tych drugi synonimem letnich wakacji. Miasto, w którym wpływy zachodnie stają się inspiracją, ale nie przeszkadzają kultywować kultury Wschodu. Miasto radosne, gwarne, spokojne. Takie miasto istniało – dawniej. Taka była Aleksandria.
Tej Aleksandrii już nie ma. Reżimy rządzące Egiptem po II wojnie światowej oraz wojny arabsko-izraelskie w 1948 i 1956 roku i następujące po nich nacjonalistyczne nastroje lat sześćdziesiątych zniszczyły jej etniczne bogactwo. Wśród ostatnich rodzin Żydowskich, które opuściły miasto w 1965 roku był Andre Aciman wraz z krewnymi. To wygnanie z idyllicznej krainy dzieciństwa, stworzyło pisarza, dzięki któremu dawna Aleksandria powraca do życia.
Aciman, który po kilkuletnim pobycie w Rzymie trafił do Nowego Jorku, jest dzisiaj wykładowcą literatury w City University of New York, specjalizującym się między innymi w twórczości Marcela Prousta. Echa tej fascynacji słychać wyraźnie w jego wspomnieniowej książce „Wyjście z Egiptu”. Jego wspomnienia nie są całkowicie wiarygodne – wiele osób zarzuca mu nieścisłości, zaś jedna z głównych postaci „Wyjścia z Egiptu”, cioteczny dziadek Wili, ma być wręcz postacią zmyśloną, opartą na człowieku, który w żaden sposób z rodziną Acimanów związany nie był. Dla mnie jako czytelnika te zarzuty nie miały żadnego znaczenia. Nie wiem, czy Aciman napisał samą prawdę i tylko prawdę – i nie interesuje mnie to. Pamięć może płatać figle, sam Aciman mówi, że nie należy jej ufać. Dla mnie istotne jest tylko to, że przeniósł mnie do magicznego świata pełnego życia, świata zaludnionego przez fascynujące, zabawne postaci, świata przesyconego aromatami i dźwiękami Wschodu. Jego Aleksandria jest, wedle słów jednej z jego babek, jak „arabska karawana” – każdy jej mieszkaniec pachnie inaczej – sefardyjscy Żydzi karczochami i parmezanem, Ormianie wędzonym pastrami, Grecy mirrą, czosnkiem i brylantyną, a Włosi smażoną papryką. Także członkowie rodziny autora wywodzą się z różnych stron świata. Czy było tak naprawdę, nie wiem, ale wierzę, że taka mieszanka ludzi żyła w przedwojennej Aleksandrii.
Aciman poświęcił życie rozważaniom na temat pamięci i wygnania. Jego Aleksandria jest jak metafora utraconego raju – wyjście z Egiptu nie jest tutaj zbawieniem, jest utratą przynależności. Jego próba rekonstrukcji przeszłości jest jednocześnie refleksją na temat tej straty. Refleksją dla czytelnika tym wartościowszą, że podaną w barwnej, lekkostrawnej formie. I chociaż przyznam, że początkowo książkę Acimana czytało mi się dość ciężko, to w końcu uległam jej urokowi, czytałam niespiesznie i regularnie i z żalem przewróciłam ostatnią stronę. A teraz myślę o powrocie do Aleksandrii, jako że Aciman przypomniał mi o dotąd nieprzeczytanym „Kwartecie aleksandryjskim” Durrela.
Moja ocena: 4.5/6
No Comments