Właściwie czytałam zupełnie coś innego. Od ponad tygodnia powoli przebijam się przez nową książkę J.K.Rowling, która dopiero powoli zaczyna mi się podobać. Ponieważ jednak czytam ją na Kindlu, kiedy wczoraj wieczorem zamarzyła mi się długa kąpiel i czytanie w wannie, resztki rozsądku kazały mi odłożyć czytnik i wziąć ze sobą książkę papierową. Ponieważ nigdy nie zdarzyło mi się jeszcze zamoczyć w wannie książki i nie raz już czytałam podczas kąpieli na Kindle, tę nagłą ostrożność muszę uznać za znak, że to opatrzność zlitowała się nade mną i nakazała mi sięgnąć po coś, co nie tylko pozwoliło mi na odpoczynek od dość specyficznego „Trafnego wyboru”, ale w dodatku okazało się książką na szóstkę!
Tytuł w zasadzie nie przystaje do czytania w wannie, treść zresztą też nie za bardzo – „Brudna robota” Kristin Kimball jest miejscami przepełniona opisami brudu. Poza tym zdecydowanie nie jest to książka dla wegetarian, jako że zawiera nie tylko opisy gotowania i jedzenia właściwie każdej części zwierzęcia, którą da się zjeść, ale także wcześniejsze fazy procesu powstawania takiego jedzenia. Fakt, iż książka ta została wydana w serii „Dolce vita” wydaje się więc zaiste ironiczny – wieloma epitetami można by określić życie, które autorka wiedzie na swojej farmie, ale słodkie to ono z całą pewnością nie jest. Nie pamiętam, co w ogóle skłoniło mnie do kupna tej pozycji, wydaje mi się, że była to jakaś recenzja, i jestem bardzo wdzięczna osobie, która ją napisała, bo bez niej przegapiłabym rewelacyjną, pełną humoru i mądrości opowieść, która pomimo swojego podtytułu („Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości”) w niczym nie przypomina cukierkowych historii o oliwkach, winnicach, rozlewiskach i delektowaniu się jedzeniem na werandzie jakiegoś starego domu.
Kristin i jej mąż Mark prowadzą wprawdzie farmę, na której uprawiają ekologiczną żywność, hodują zwierzęta i w nielicznych wolnych chwilach gotują fantastyczne jedzenie, jednak ich życie dalekie jest od sielanki. Kristin już we wstępie pisze o swojej farmie tak:
… jest znacznie ciemniejsza, cichsza, piękniejsza i bardziej brutalna niż wszystkie moje wcześniejsze wyobrażenia o wsi.
Trzeba przyznać, że autorka w jednym przypomina typowe bohaterki opowieści o ucieczkach na wieś – wychowana w mieście, nie ma zielonego pojęcia o życiu na wsi, uprawie roli i codziennym życiu na prowincji. Zmiana, na którą się odważyła, jest po prostu porażająca – nowojorska dziennikarka, agentka literacka i autorka przewodników turystycznych, podróżująca po całym świecie singielka spędzająca wieczory w barach na Manhattanie, robi wywiad z rolnikiem – wizjonerem, który wierzy, że może zmienić świat, przynajmniej w swoim najbliższym otoczeniu, po kilku miesiącach sprzedaje wszystko, co miała, rzuca pracę i razem z nim decyduje się założyć farmę gdzieś na granicy amerykańsko-kanadyjskiej. I może nawet jej życie mogłoby przypominać sielankę, gdyby jak większość takich marzycieli zdecydowała się na mały dom z ogrodem, niewielki sad i kilka grządek z warzywami. Jednak Mark, w tej chwili już jej narzeczony, chce poprowadzić ogromne gospodarstwo, które funkcjonowałoby w oparciu o prawdziwie rewolucyjną, nigdzie dotąd nie wypróbowaną koncepcję – w zamian za roczny, nazwijmy to, abonament, on i Kristin produkowaliby całoroczne jedzenie dla swoich odbiorców. Całe jedzenie. Serio – mleko, mięso, jaja, zboże, syrop klonowy, warzywa, owoce. We dwoje mieliby żywić całe rodziny, nie używając przy tym żadnych środków chemicznych, a nawet traktora!
Jeśli więc ktoś z mojej rodziny ma obawy, że ta książka rozbudziła na nowo moje czasem ożywające tęsknoty za życiem na wsi, to z pewnością mogą spać spokojnie – w opowieści o życiu takich szaleńców trudno odnaleźć wzór do naśladowania. Zadanie, którego się podjęli, wydaje się bowiem niewykonalne. I choć po lekturze wstępu wiemy, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu udało im się, to opowieść o tym, jak doszło do ziszczenia się tego cudu zawiera dokładnie to, ci obiecuje tytuł. To historia ciężkiej pracy, potu, łez, brudu i zwątpienia. Ale jednocześnie to nieprawdopodobna opowieść o sile marzenia i o tym, że czasem trzeba się ubrudzić i zmęczyć, aby zrozumieć, po co się żyje. I właściwie powinnam z tego zdania usunąć słowo „czasem”.
Książkę Kristin Kimball czyta się jednym tchem – zaczęłam ją wczoraj w wannie, skończyłam dzisiaj, i każda sekunda nad nią spędzona była przyjemnością. Widać, że autorka nie tylko ma do opowiedzenia ciekawą historię, ale przede wszystkim wie, jak ją opowiedzieć. Pisze dosadnie, trafnie i zaskakująco poetycko. Dosadne i często zabawne opowieści o oraniu i bronowaniu, o sadzeniu ziemniaków i dojeniu krów momentami ocierają się o poezję – niepostrzeżenie wręcz, jednym wyjątkowym zdaniem autorka potrafi sprawić, że zaczynamy rozumieć, dlaczego właściwie nie uciekła z krzykiem po pierwszym miesiącu takiego życia. Aczkolwiek z jej książki wynika, że nie raz było blisko…
Urocza, świetnie napisana książka, która skłania do refleksji. Syndrom nadmiaru, o którym pisze autorka, jest wielu z nas dobrze znany – mamy wszystko na wyciągnięcie ręki, i nawet jeśli nasze zasoby finansowe nie są zbyt wysokie, to jednak nie martwimy się zazwyczaj o to, czy w naszych domach będzie światło, nie musimy własnoręcznie zbudować mebli czy też wyhodować albo upolować własnego posiłku. Wszystkie te ułatwienia nie powodują jednak, że jesteśmy szczęśliwsi, a obserwując społeczeństwa bardziej zamożne możemy wręcz stwierdzić, że poziom zadowolenia z życia wcale nie jest w nich jeszcze wyższy. Kristin Kimball słusznie zauważa, że jej mąż nie był jedyną osobą w jej otoczeniu, które zauważyły tę tendencję, był jednak jedyny, który postanowił coś zmienić, i to nie tylko we własnym życiu. Farma, która prowadzą, w tej chwili znakomicie prosperuje i zapewnia całoroczne, zdrowe jedzenie dla setek odbiorców z okolicy. Czy są przez to szczęśliwsi? „Brudna robota” nie daje prostej odpowiedzi na to pytanie, jednak autorka pisze tak:
… w tym innym świecie, który znałeś przed laty – w świecie dekoderów cyfrowych, mieszkań przypominających klatki, jedzenia na wynos, centralnego ogrzewania i klimatyzacji, w świecie, który niemal zupełnie pozbył się niewygód – że to właśnie tam byłeś czegoś pozbawiony, że tamten świat odbierał ci radość płynącą z pragnienia, wysiłku, pokonywania trudności i znaczących osiągnięć. Farma stawia wymagania i jeśli nie dasz jej dosyć z siebie, to będziesz musiał ugiąć się przed pierwotnymi siłami dzikiej natury i rozkładu. Dajesz więc, a potem dajesz jeszcze więcej, dajesz do zupełnego wyczerpania.Dopiero wtedy farma odwdzięcza ci się obfitością i wypełnia po brzegi nie tylko piwnicę na warzywa, ale także to wyschnięte, zachwaszczone poletko, które nazywamy duszą.
Oczywiście innym możliwym wytłumaczeniem jest to, że praca na farmie jest tak wykańczająca, że człowiek jest zbyt zmęczony, żeby się czymkolwiek martwić;)
Mało prawdopodobne, żeby wielu czytelników chciało pójść w ślady autorki i jej męża – ich sposób na życie wydaje się zbyt totalny, zbyt odważny. A jednak ta lektura sprawia, że w czytelniku kiełkuje tęsknota za światem, w którym jego jedzenie nie przyjeżdżałoby z drugiej półkuli, w którym wysiłek jest nagradzany wymiernym rezultatem, zaś priorytety są jasno ustalone. We mnie zaś wywołała kompletnie nierealne marzenie, żeby ktoś w okolicy Poznania założył taką właśnie farmę – byłabym pierwszą klientką, która zapłaciłaby z rozkoszą roczny abonament w zamian za proste, nieprzetworzone, brudne jedzenie.
Moja ocena: 6/6
No Comments