Nie wiem, co się stało z moimi ostatnimi tygodniami. Jeśli ktoś je widział, proszę o zwrot.
Chyba przekroczyłam jakiś punkt krytyczny w ilości zajęć ostatnio. Czytałam głównie prace licencjackie, nawet do księgarni nie zaglądałam, a to nie jest dla mnie normalne 😉 Na szczęście koniec roku akademickiego już na horyzoncie, a w ramach buntu zakupiłam dwie książki o kraju odległym i innym, żeby oderwać myśli od tu i teraz.
Niestety, pierwsza z nich nie do końca spełniła moje oczekiwania. Tytuł brzmi bardzo zachęcająco – „Niebo w kolorze indygo. Chiny z dala od wielkiego miasta”. Obiecywał nietypowe spojrzenie na mocarstwo, i to dokładnie takie, jakie lubię – przez pryzmat miejsc zapomnianych, zagubionych, leżących poza utartym szlakiem. Autorka, Anna Jaklewicz, spędziła sporo czasu na południu Chin, podróżując po głębokiej prowincji w poszukiwaniu mniejszości narodowych. Materiał na książkę to niewątpliwie ciekawy, niestety, wykonanie nieco rozczarowuje.
Książka zabiera nas do coraz to kolejnych miejscowości – fascynujących, zamieszkanych przez nietypowych ludzi, o których mało kto słyszał. Ludy Bulang, Aini, Dai, Mosuo żyją sobie po cichu gdzieś w Chinach. Część ich wiosek otwiera się na turystów, pobierając nawet opłaty za wstęp, inne leżą całkiem na uboczu i rzadko zagląda do nich jakikolwiek wędrowiec. Anna Jaklewicz dotarła do wielu z nich, spała w chatach miejscowych mieszkańców, uczestniczyła w ich świętach i festiwalach. Szkoda jednak, że jej opowieść nie wciąga, wydaje się bardziej katalogiem odwiedzanych atrakcji, niż reportażem. Zabrakło wnikliwości, dociekliwości, umiejętności przeniesienia czytelnika w ten fascynujący świat. Autorka jeździ, obserwuje, dziwi się, twierdzi, że jest zaintrygowana, i nic z tego więcej nie wynika.
Przykład: odwiedziny w wiosce Bulang. Autorka pisze tak:
Tatuaże, czarne zęby, rozciągnięte uszy. Intryguje mnie definicja piękna według Bulang. Chcę wiedzieć, gdzie mieszkają, jak żyją, jakie mają domy.
Ja też bym chciała to wiedzieć. Niestety, autorka nie spróbowała się dowiedzieć, a przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo. Owszem, opisała wygląda wioski, ale jest to opis z gatunku takich, jakie można przeczytać w Wikipedii. Sucha relacja, niczym przepisana z przewodnika.
Obejrzawszy mapkę miejsc opisanych, zamieszczoną na końcu książki, zaczynam rozumieć, dlaczego całość jest tak powierzchowna. Chiny to ogromny kraj, zaś każda opisana mniejszość etniczna mówi zapewne innym językiem, ma całkiem inne tradycje i obyczaje. Autorka przejechała całe południe kraju, od zachodu na wschód, przemierzając naprawdę wielkie odległości. Siłą rzeczy mogła jedynie dotknąć powierzchni rzeczy, nie wnikając głębiej. Gdyby zdecydowała się pozostać dłużej w jednym regionie, być może jej opowieść byłaby dla czytelnika ciekawsza. A tak dostajemy po prostu relację z podróży.
Nie mogę jednak powiedzieć, że nie było warto po „Niebo w kolorze indygo” sięgnąć. Powierzchowna czy nie, książka Anny Jaklewicz daje pewne pojęcie o bogactwie kultury chińskich mniejszości, i podsuwa pomysły na własne wojaże. I o ile tekst nie jest specjalnie porywający, to zdjęcia są całkiem dobre i interesujące. Całość została zresztą naprawdę starannie i ładnie wydana, tak więc lektura sprawiła mi sporo przyjemności, aczkolwiek zostawiła z uczuciem dużego niedosytu.
Ciekawa jestem, czy Peter Hessler mniej mnie rozczaruje…
No Comments