„Historia to koszmar, z którego staram się obudzić” – powiedział Stefan Dedalus, bohater „Ulissesa”. Te słowa mógłby wypowiedzieć Dai Wei, pogrążony w śpiączce bohater powieści Ma Jian „Pekińska koma”, ale odnosiłyby się nie tylko do niego, ale do całych Chin. Postrzelony w głowę podczas masakry na placu Tiananmen 4 czerwca 1989 roku, Dai Wei nie może się poruszyć, ale jego umysł jest wciąż żywy i niepokojąco wręcz pobudzony, odwrotnie niż kraj, w którym żyje, a raczej wegetuje. Monumentalna powieść Ma Jiana toczy się dwutorowo, relacjonując drobiazgowo, dzień po dniu przebieg zdarzeń, który doprowadził do studenckich protestów i wreszcie do tragedii, jednocześnie opowiadając o wymazywaniu tego wydarzenia w następnych latach z pamięci całego narodu.
Dai Wei urodził się w rodzinie już naznaczonej mianem zdrajców – jego prawicowy ojciec spędził wiele lat w obozie pracy i krótko później zmarł. Syn, początkowo nierozumiejący, o co ojcu chodziło, stopniowo poprzez jego dzienniki poznaje wstrząsającą prawdę o rewolucji kulturalnej, która pociągnęła za sobą setki tysięcy niewinnych ofiar. Jest to początek drogi do zostania jednym z przywódców studenckiej rewolucji, która jednak jest długa i momentami przypadkowa. Dai Wei opowiada nam ją ze szczegółami, czasami wręcz zbędnymi, przy okazji odmalowując portret dorastania Pekinie lat osiemdziesiątych. Jego relacja jest szokująca i jednocześnie pasjonująca. Momentami tak przerażająca, że chciałoby się zakrzyknąć słowami dziewczyny Dai Wei: „Dość, dość… nie mogę tego słuchać.” Studenci, którzy postanawiają wyjść na plac i sprzeciwić się władzy, początkowo chaotyczni i niezbyt zorganizowani, toczą wielogodzinne dyskusje o tym, jak powinien protest wyglądać, spierają się o przywództwo, a jednocześnie nie do końca wiedzą, czego chcą. Idąc na kolejną demonstrację, jeden z nich pyta:
„- Co zrobimy, jak już dojdziemy do placu?
– A skąd mam wiedzieć? Przecież ten marsz to twój pomysł.
– Musimy mieć gotowe przemówienie i listę żądań. Stary Fu, weź od kogoś rower i wracaj do akademika, żeby nad tym popracować. Poczekamy na ciebie na placu.”
Wkrótce jednak ich żądania się krystalizują, a oni sami zdobywają coraz więcej politycznego doświadczenia. Rozpędzają machinę, której nie mogą już zatrzymać, na plac schodzą się dziesiątki, a potem setki studentów, młodzi przyjeżdżają z całego kraju, popiera ich 75% mieszkańców Pekinu, a w pewnym momencie jeden z czołowych polityków wychodzi do nich, aby pokojowo porozmawiać. Tak mało brakowało, a wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej! Historia była jednak bezlitosna, a pogrążony w bezruchu Dai Wei zastanawia się dlaczego zawiedli. „Co było nie tak z naszym pokoleniem? Kiedy mierzyły w nas lufy karabinów, my traciliśmy czas na spory. Mieliśmy odwagę, ale nie mieliśmy doświadczenia i bardzo niewiele rozumieliśmy z historii Chin.”
Lektura tej części opowieści wymaga sporego skupienia. Poznajemy setki nazwisk, kolejni studenci przepychają się do megafonu, zawiązywane są nowe ugrupowania, niektórzy skaczą sobie do gardeł, inni , choć zagubieni nie mniej niż czytelnik, zupełnie bezinteresownie pomagają godzić zwaśnione strony. Brzmi to niepoważnie, momentami wręcz zabawnie, a jednak, wiedząc, do czego to wszystko doprowadzi, trudno się z nich śmiać. Cały czas czuć ciężar historii przygniatający tych młodych, entuzjastycznych, zwykłych ludzi, którzy porwali się z motyką na słońce, wierząc, że ich głos może coś zmienić. I chociaż na początku książkę czyta się ciężko – za dużo jest ich wszystkich, za wiele gadają, są czasami mało sympatyczni, a opowieść o nich toczy się wolno, to jednak stopniowo ich los przykuwa tak, że nie można się oderwać, nie można nie poczuć do nich głębokiego szacunku i podziwu. I chociaż wiemy, jak to się skończy, chcemy wiedzieć więcej, dokładniej, zrozumieć, jak to jest stanąć twarzą w twarz z reżimem, z czołgami.
Słynne zdjęcie autorstwa Jeffa Widenera, wykonane 5 czerwca 1989, dzień po masakrze. Źródło: Wikipedia
Czytając tę książkę nie mogłam odsunąć od siebie porównań z innym krajem, w którym młodzi i starzy gromadzą się właśnie teraz na placach, aby walczyć o swoją przyszłość. Zastanawiam się, czy demonstrujący Egipcjanie są podobni do chińskich studentów, czy kierują nimi podobne mechanizmy, i czy los okaże się dla nich łaskawszy.
Śpiączka Dai Wei jest jak metafora Chin, które, choć pełne wigoru i prące w przyszłość, zapominają o swoich ideałach. Podobno wielu pekińskich studentów nie rozpoznaje słynnego zdjęcia mężczyzny z czołgami, które stało się ikoną tamtych dni. Gdy do Pekinu przyjeżdża komitet olimpijski, przed domem Dai Wei staje kordon policji, żeby jego matka przypadkiem nie mogła w tym dniu wyjść na ulicę. Aby dostać nędzny zasiłek, rodziny zabitych muszą napisać przekonujące oświadczenia, w których potępiają protesty swoich dzieci. Większość z tych, którzy przeżyli, zajmuje się robieniem pieniędzy. Wpadają do leżącego bez ruchu Dai Wei, opowiadają mu o swoich najnowszych osiągnięciach i wybiegają do swojego nowego życia, „duchowo puści” w jego własnych słowach.
„Pekińska koma”, irytująca, rozwlekła i porywająca zarazem, ukazała się na krótko przed igrzyskami olimpijskimi w Pekinie, jako ważny głos w obronie pamięci, nie pozwalający, aby chińskie społeczeństwo pogrążyło się w śpiączce. Polecam tę powieść nie tylko osobom zainteresowanym Chinami, ale wszystkim, którzy chcą wiedzieć trochę więcej o ludziach protestujących przeciwko reżimom. Jest to zresztą po prostu znakomita książka, która nie zostawi nikogo obojętnym, aczkolwiek muszę zaznaczyć, że nie rozumiem, dlaczego tak dobre wydawnictwo jak „Zysk i S-ka”, nagrodzone tytułem Wydawcy Roku 2010, wydało chińską powieść tłumacząc ją nie z języka oryginału, lecz z angielskiego oraz zostawiło w tytule tak niezręczną kalkę językową. Owszem, słowo koma funkcjonuje w języku polskim, ale chyba jednak śpiączka byłaby dużo bardziej odpowiednim wyrazem.
Moja ocena: 5/6
No Comments