dzielnica fikcji

Intryga małżeńska zdekonstruowana

11 marca 2013

   Jeffrey Eugenides wie, jak przykuć uwagę czytelnika. Skoro trzymam jego książkę w ręku, można założyć, że lubię czytać. A skoro lubię czytać, chętnie też przeglądam półki u znajomych. „Intryga małżeńska” zaczyna się właśnie od zaproszenia do przejrzenia cudzych półek.

Najpierw rzut oka na jej książki. Były tam powieści Edith Wharton, ułożone nie według tytułów, lecz chronologicznie według daty wydania; były wszystkie dzieła Henry’ego Jamesa z serii Modern Library, prezent od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny; studenckie lektury w miękkich oprawach, z pozaginanymi stronami, sporo Dickensa, odrobina Trollope’a, a także solidne porcje Jane Austen, George Eliot i znamienitych sióstr Brontë.

Trudno nie polubić od razu bohaterki, widząc, jak podobne są nasze biblioteczki. Sprytny zabieg, który zarazem sugeruje, że odniesienia do innych powieści będą grały niebagatelną rolę w książce o, było nie było, dość staroświeckim tytule – gdyby dorzucić odpowiednio długi podtytuł, spokojnie mógłby posłużyć jakiejś osiemnastowiecznej pisarce angielskiej.

Eugenides kazał długo czekać na swoją trzecią książkę. Jego debiutancka powieść, subtelna, intrygująca i nieznośnie intensywna, wydana niegdyś jako „Samobójczynie”, zaś niedawno ponownie jako „Przekleństwa niewinności”, ukazała się w 1993. Na kolejną powieść czekaliśmy aż do 2002 – wtedy ukazało się „Middlesex”, wielopokoleniowa saga nagrodzona Pulitzerem. Po kolejnej dziewięcioletniej przerwie autor powraca z „Intrygą małżeńską”, jeszcze inną, równie ciekawą jak poprzednie. O ile jednak „Middlesex” opowiadało o losach trzech pokoleń, tutaj poznajemy jeden rok ledwie z życia trójki bohaterów: Madeleine, właścicielkę imponującej biblioteczki, Leonarda, w którym jest zakochana, i Mitchella, który jest zakochany w niej.

Jest rok 1983, a trójka bohaterów właśnie skończyła studia na Brown University – sam Eugenides został absolwentem tego uniwersytetu rok później, opisuje więc środowisko dobrze mu znane. Poznajemy ich w chwili niepewności – nie wiedzą, jaką ścieżką powinni podążyć teraz. Madeleine myśli o dalszych studiach na anglistyce i o pracy magisterskiej na temat intrygi małżeńskiej w powieści wiktoriańskiej. Leonard dostaje stypendium do prestiżowego laboratorium genetycznego, zaś Mitchell planuje wyjazd do Europy, a następnie do Indii. Zanim jednak prześledzimy ich losy, Eugenides cofa nas w czasie i pozwala nam przyjrzeć się ich studenckim czasom. Obserwujemy z fascynacją, jak Madeleine zapisuje się na niezwykle modne seminarium poświęcone semiotyce. Nagle jej biblioteczka wydaje się staroświecka i nudna – inni studenci zaczytują się w Derridzie i Barthesie. Na zajęciach Madeleine spotyka Leonarda, który, choć studiuje biologię, także uległ modzie i chce poszerzyć swoje horyzonty. Czytają „Dyskurs miłosny” i „O grammatologii”, zaś Madeleine jest coraz bardziej rozdarta – jej dawne lektury wydają się równie płaskie, jak nieatrakcyjni stają się inni mężczyźni w porównaniu z posępnym i mrocznym Leonardem.

Najmniej atrakcyjny wydaje jej się Mitchell. On jeden nie ulega modzie na francuskich myślicieli. Idzie własną ścieżką, zapisując się na seminaria dotyczące kolejnych religii. Coraz bardziej pochłaniają go religijne rozważania, nie na tyle jednak, aby mógł wyrzec się marzeń o Madeleine, która widzi w nim tylko przyjaciela.

Tradycyjna opowieść o miłosnym trójkącie wydaje się próbą odpowiedzi na pytanie, które nurtuje Madeleine – czy w świecie, w którym istnieją postmoderniści, jest jeszcze miejsce na tradycyjną powieść, której centrum byłaby intryga małżeńska? „Miłosne problemy Madeleine zaczęły się w czasie, gdy tak zwana French theory, którą studiowała, zdekonstruowała samo pojęcie miłości,” zauważa Eugenides. Gdy Madeleine wyznaje Leonardowi miłość, on odpowiada jej cytatem z Barthesa: „Je t’aime. Kocham cię”, co przyprawia ją o zawroty głowy ze szczęścia, niestety, wtedy Leonard dodaje z cynicznym uśmieszkiem „Po pierwszym wyznaniu kolejne „kocham cię” nie znaczy już nic.” Cynizm i poparcie francuskich filozofów nie sprawią, że miłość i miłosny zawód znikną – gdy wściekła Madeleine go rzuca, on popada w depresję i ląduje w szpitalu psychiatrycznym.

W tle przewija się akademicki światek lat osiemdziesiątych, amerykańskie życie na przedmieściach, ale także nieco mistyczne Indie, przytułek prowadzony przez Matkę Teresę, Paryż, Grecja i nowoczesne laboratorium pełne potencjalnych noblistów. Są nagłe zwroty akcji, niektórych nie powstydziłaby się zresztą brazylijska telenowela, całość jest napisana z lekką ironią, a jednocześnie serio, dowcipnie, lekko, wciągająco.

Tak naprawdę tematem „Intrygi małżeńskiej” nie jest małżeństwo, a nawet nie miłość. Temat jest ten sam, co w poprzednich powieściach Eugenidesa, i są nim trudy i ból dojrzewania. I choć zarówno „Przekleństwa niewinności”, jak i „Middlesex” podobały mi się, „Intryga małżeńska” wydaje mi się najlepsza z całej trójki. Bohaterowie są niesamowicie intensywni, prawdziwi, bliscy, a zarazem dziwni. Autor nie jest wobec nich obiektywny – najmniej lubimy Leonarda, ale to właśnie on dostaje chyba najciekawszą rolę i najbardziej wciąga nas w swój świat. Mitchell, poprawny do bólu, kulturalny, układny, idealny chłopak w oczach rodziców młodej dziewczyny, dostaje swoje pięć minut w Europie i w Indiach, ale ostatecznie wypada dość blado. Najlepiej rozwinięta jest postać Madeleine – rozdartej, niepewnej studentki, która dostaje to, czego chciała, ale za wysoką cenę.

Zaczęłam czytać dość niepewnie, choć bowiem wcześniejsze powieści Eugenidesa podobały mi się, miałam co do nich sporo zastrzeżeń. „Intryga małżeńska” jest jednak znakomita, i tak wciągnęła mnie w swój świat, że po przewróceniu ostatniej strony cierpiałam na tak zwanego „książkowego kaca” i nie miałam ochoty na żadną nową lekturę. Polecam!

Moja ocena: 5.5/6



You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply