Gdy za oknem mokro, wietrznie i ciemno, a w dodatku trzeba wyjść, sprawą najwyższej wagi jest odpowiednia książka. Oczywiście, listopadowy nastrój zwalczać należy na wielu frontach – gorąca herbata lub wręcz czekolada, nalewka z zapachem czarnej porzeczki zaklętym we wnętrzu karafki, szarlotka napełniająca zapachem cały dom, dobry film, wieczorna wizyta przyjaciół (o ile namówimy ich na wyjście w taką pogodę z domu).
Książka jednak, optymistyczna i niegłupia, jesienią bowiem trudniej mi znieść głupotę, niż o jakiejkolwiek innej porze roku, potrafi uratować nastrój po podłym dniu. I o ile czytanie w listopadzie o Prowansji, Toskanii i innych ciepłych krainach wydaje mi się lekkim masochizmem, o tyle Szkocja, zwłaszcza Szkocja niezbyt ponura, wydaje się jak najlepszym wyborem. Kto więc nie sięgnął jeszcze po wydaną niedawno po polsku pierwszą książkę z edynburskiej serii Alexandra McCall Smith, „44 Scotland Street”, powinien to uczynić właśnie teraz.
Autora polubiłam lata temu już, gdy w ręce wpadł mi pierwszy tom cyklu o Mmie Ramotswe, pani detektyw z Botswany. Urocze, bezpretensjonalne postaci, lekko absurdalny humor i wciągająca akcja sprawiły, że do przygód pani detektyw wracałam kilkakrotnie. „44 Scotland Street” urzekła mnie prawie tak samo – prawie, bo jednak Mma Ramotswe ze swoim absurdalnym, a przecież jak najbardziej poważnym pomysłem na życie pozostaje niedoścignionym wzorem. Tym niemniej, przygody mieszkańców pewnej kamienicy w Edynburgu mają w sobie wystarczającą dawkę optymizmu, aby z powodzeniem rozwiać listopadowy nastrój.
Alexander McCall Smith napisał tę powieść dla gazety, i niczym Dickens, publikował ją w odcinkach. Sam w przedmowie przyznaje, że taka forma narzucała konkretne wymagania – czytelnika należało zaciekawić na tyle, żeby sięgnął po kolejny odcinek i nie zapomniał, co wydarzyło się w poprzednich. Książka składa się więc z wielu króciutkich rozdziałów, z których większość kończy się niespodzianką lub tajemnicą. Czytelnik, który nie musi czekać na kolejny numer gazety, aby dowiedzieć się, co było dalej, galopuje więc przez książkę w tempie co najmniej zastraszającym. I to pomimo iż właściwie nic szczególnie dramatycznego się nie dzieje, a książka jest bardziej pełnym staroświeckiego uroku portretem grupki dziwaków, niż pełnokrwistą powieścią.
Edynburg jawi się w tej książce jako miasto knajpek, w których przesiadują ludzie spokojni, nieco zagubieni, chcący po prostu poprzebywać z innymi. Miasto nieco zabawnych, niepoważnych polityków, miasto studentów, którzy nie do końca wiedzą, co zrobić ze swoim życiem, miasto artystów i odmieńców. Miasto swojskie, przyjazne i otwarte, jakże inne od Edynburga znanego choćby z powieści Iana Rankina. Kilka wieczorów w tym mieście, w okolicach Scotland Street, z pewnością dobrze zrobi każdemu przytłoczonemu polskim listopadem. A idealnym wręcz miejscem na lekturę tej książki będzie poranny autobus lub tramwaj, gdy za oknem szary, deszczowy świt – jeden rozdział starczy nam akurat na drogę do pracy czy szkoły i z pewnością poprawi nam humor chociaż na chwilę.
Moja ocena: 4/6
No Comments