Ostatnio mam problem z opisywaniem przeczytanych książek na blogu, z tej prostej przyczyny, że od dłuższego czasu czytam tę samą książkę i zbyt szybko jej nie skończę. „Święte gry” Vikrama Chandry liczą sobie 1088 stron, i to dość drobnego druku. Zapowiada się więc lektura na czas dłuższy, i jak zwykle wpakowałam się w nią nie do końca świadomie.
„Święte gry” przyciągnęły moją uwagę, gdy tylko pojawiły się w naszych księgarniach. Reklamowane jako połączenie powieści wiktoriańskiej z indyjską wersją „Ojca chrzestnego”, obsypane nagrodami, wyróżnione jako książka roku przez kilka ważnych gazet, kusiły od pierwszej chwili. Ale ponad tysiąc stron? Nie jest łatwo zdecydować się na taką lekturę, gdy ma się stale rosnący sosik przy łóżku. Dlatego patrzyłam na „Święte gry” łakomie, przeglądałam od czasu do czasu i odstawiałam na półkę w księgrani. Kiedy jednak zobaczyłam je w bibliotece na półce z nowościami, zadział instynkt łowczy – musiałam ją pożyczyć, zanim zniknie z półki na dłużej, bo przecież wiadomo, że jeśli ktoś ją wypożyczy, to nie odda po kilku dniach. W ten sposób więc, zamiast czytać książki do 6 kontynentów, zagubiłam się w uliczkach Bombaju i wcale nie mam ochoty szybko się z nich wynurzyć.
Bohaterem jest bombajski policjant, Sartadź Singh, zmęczony życiem, nieco cyniczny, przypominający najmodniejszych obecnie detektywów ze skandynawskich kryminałów. Los uśmiecha się do niego wraz z samobójstwem jednego z bossów mafijnego świata – Ganeśa Gaitonde. Sartadź, przypadkowo (A może nie?) jest świadkiem ostatnich chwil z życia przestępcy i zostaje włączony w prowadzone przez bardzo ważnych ludzi śledztwo.
Jednocześnie w retrospektywie poznajemy historię życia Ganeśa Gaitonde, śledzimy początki jego przestępczej kariery, i jest to historia fascynująca. Prosty chłopak ze wsi, który sprytem i odrobiną szczęścia zaczyna w neico naiwny sposób robić interesy z najlepszymi i wygrywa – trochę jak Nikoś Dyzma, tylko w nieco bardziej egzotycznych realiach i oczywiście zdecydowanie mniej legalnie. Ale co w Bombaju jest legalne? W mieście, gdzie łapówki traktuje się jako część pensji policjanta, gdzie morderstwa w slumsach traktuje się jako małe niedogodności, a jednocześnie w mieście pełnym prostych, religijnych przybyszy z wiosek ze wszystkich stron Indii, nic nie jest czarne ani białe. Bombaj jest zreszta jednym z pełnoprawnych bohaterów książki, opisany z widoczną czułością przez autora, który w tym mieście spędza połowę życia.
Początkowo powieść czytało się dość ciężko. Chandra nie ułatwia zagranicznemu czytelnikowi lektury, szafuje obcymi słowami, które nawet dla mnie, dość obeznanej z kulturą Indii, są w większości obce. Owszem, na końcu książki jest bardzo obszerny, wielostronicowy słowniczek, ale sięganie do niego co chwilę jest dość niewygodne. Postanowiłam więc nie przejmować się i sprawdzać jedynie najbardziej istotne rzeczy, które będą mnie szczególnie intrygowały. Test pięćdziesięciu stron postanowiłam nieco zmodyfikować, bo skoro tyle daję książkom trzystu czy czterystustronicowym, to tysiąc stron zasługuje na coś więcej. Całe szczęście, bo po mniej więcej 60 stronach wciągnęłam się, a po stu nie mogłam się już oderwać. Gdyby nie sesja i młyn w pracy i po pracy, na pewno byłabym już znacznie dalej, a tak niestety idzie mi raczej wolno… Mam nadzieję jednak, że dalej będzie mi się podobała przynajmniej tak samo jak do tej pory. Na zdjęciu dla porównania podłożyłam inną książkę z mojego stosiku, taką przeciętnej grubości – sami możecie więc zobaczyć, że nie będzie łatwo szybko się uporać z tą cegłą;) Zakładkę mam dopiero na 260 stronie…
No Comments