Ostatnio różnie trafiam z lekturami. Zazwyczaj wybieram książki na tyle starannie, że nie rzadko zdarzają się wpadki, czasem jednak sięgam po coś pod wpływem impulsu, albo w celu wyjścia poza swoją strefę komfortu. Najpierw był bardzo dobry kryminał. „Niebo to miejsce na ziemi” Åke Edwardsona to piąty tom cyklu o komisarzu Winterze. I o ile nie ma chyba sensu czytać go, jeśli nie miało się w ręku wcześniejszych, o tyle przy znajomości poprzednich jest po prostu znakomity. Oczywiście, jak to u nas bywa, jest to pierwsza książka Edwardsona wydana w Polsce, i bardzo się cieszę, że nie sięgnęłam po nią od razu. Tyle jest tu odniesień do poprzednich tomów, przewija się masa bohaterów, z których żaden nie jest specjalnie przedstawiany, że zapewne łatwo się pogubić, a i przyjemność żadna, jeśli nie zna się kontekstu wydarzeń. Na szczęście zaczęto wydawać Edwardsona jeszcze raz, tym razem po kolei, i dzięki temu mogłam polubić tego eleganckiego Erica Wintera i jego często ekscentrycznych współpracowników.
W najnowszej części splatają się dwie historie kryminalne, pozornie ze sobą niezwiązane. Córeczka Erica jest już w przedszkolu, i można się spodziewać, że Eric znowu zostanie osobiście wmieszany w historię mężczyzny, który zaprasza przedszkolaki do swojego samochodu. Nie zdradzę, że córeczkę Erica spotka coś złego, ale powiem, że autor nie zdecydował się na żadne tanie chwyty, i chwała mu za to. Intryga jest nie najgorsza, chociaż oczywiście możemy się domyślić rozwiązania sporo przed końcem, za to tło jest jak zwykle znakomite. Oczywiście, tak samo jak w przypadku innych serii kryminalnych, wszystko rozbija się o to, czy polubimy bohaterów, czy też nie. Winter da się lubić, w dodatku oprócz rozmyślania o zbrodni, duma też nad życiem i częstokroć jego refleksje wydają się równie ciekawe, jak dochodzenie.
Kolejna lektura, niestety, okazała się słabsza. Kupiłam „Altanę” Mary Nichols, bo pamiętałam dość zachęcające recenzje na blogach angielskich. Zapowiadała się znakomicie – angielska rezydencja, dziewczyna z wyższych sfer zmuszona do oddania dziecka z nieprawego łoża, rodzinne sekrety i pierwsza wojna światowa w tle. Niestety, z realizacją było nieco gorzej, chociaż może nie powinnam narzekam, bo ubawiłam się przednio. Co dwie – trzy strony przepowiadałam, co będzie dalej, i trafiałam bez pudła za każdym razem. Każdym! Przyznajcie sami, nic tak nie poprawia humoru, jak trafianie w cel za każdym razem;) Oczywiście, gdyby tak było do końca, szybko znudziłaby mi się lektura, na szczęście po kiepskim początku jest już trochę lepiej. Zamiast kolejnych, średnio zaskakujących zwrotów akcji, autorka skupia się na bohaterach, akcja spowalnia, z korzyścią dla całości. I choć żadnych niespodzianek raczej wam fabuła nie sprawi, jeśli lubicie Kate Morton, to i Mary Nichols powinna się sprawdzić w charakterze lekkiego, wciągającego czytadła z klimatem.
Po przewróceniu ostatniej kartki stwierdziłam jednak, że mam ochotę na coś odrobinę lepiej napisanego, i wyjęłam z półki książkę, którą już dawno chciałam przeczytać, ale dopiero ukazanie się polskiego tłumaczenia dało mi impuls. „Jeff w Wenecji, śmierć w Waranasi” Geoffa Dyera ma intrygujący tytuł (angielski brzmi nieco lepiej – „Jeff in Venice, death in Varanasi”), klimatyczną okładkę, dobre recenzje i w dodatku część akcji toczy się w Indiach. Byłam przekonana, że mi się spodoba, a tymczasem – wielkie rozczarowanie. W pewnym momencie byłam wręcz przekonana, że jej nie skończę, i właściwie dobrnęłam do ostatnich stron z poczucia obowiązku.
Na książkę składają się dwie paralelne opowieści. W pierwszej, Jeff, angielski dziennikarz z kryzysem wieku średniego, jedzie na Biennale do Wenecji. Tam poznaje piękną Amerykankę, która z niewyjaśnionych przyczyn idzie z nim do łóżka. Uprawiają dziki seks (opisany z dość niesmacznymi szczegółami, niesmacznymi być może głównie dlatego, że Jeff ani nie wzbudził mojej sympatii, ani mi nie pasował do roli namiętnego kochanka i nie miałam ochoty zagłębiać się w szczegóły jego pożycia intymnego), chodzą na kilka imprez dziennie, wciągają kokainę i od czasu do czasu toczą wyrafinowane dyskusje o sztuce, które są jeszcze najciekawszą częścią całości. I tyle. Potem Biennale się kończy, a my trafiamy do Waranasi, z narratorem, który może być Jeffem, ale nie musi (tym razem narracja toczy się w pierwszej osobie). I właściwie historia się w pewnym stopniu powtarza, znowu zamiast zajmować się pisaniem, bohater wędruje po mieście i poznaje kolejnych imprezowiczów, z tym że ta część zdecydowanie bardziej przypomina przewodnik turystyczny.
Może gdybym była mężczyzną, który właśnie ufarbował swoje pierwsze siwe włosy i jego głównym zmartwieniem jest to, czy jest jeszcze atrakcyjny, znalazłabym w tej książce coś dla siebie, tymczasem jednak nie porwały mnie nawet opisy Waranasi – o dziwo, już Wenecja zaciekawiła mnie bardziej, być może dlatego, że obraz Biennale, które bynajmniej nie jest opisane jako wydarzenie artystyczne, a jako jedna niekończąca się impreza, której uczestnicy dbają tylko o to, aby zaliczyć wszystkie wydarzenia, na których „warto” być, i bynajmniej nie chodzi tu o wernisaże. Całość jednak zdecydowanie rozczarowuje.
Na szczęście kolejna lektura wynagrodziła mi to z nawiązką, ale o tym w następnym wpisie!
No Comments