Wypożyczona w ramach odstresowywania książka Preethi Nair „Sto odcieni bieli” okazała się zaskakująco przyjemną lekturą. Sięgnęłam po nią, ponieważ nazwisko autorki jakoś się na różnych blogach przewija, nie pamiętałam jednak, która z jej książek jest bardziej polecana. Wygląda na to, że udało mi się trafić:)
Jest to opowieść o dwóch kobietach, matce i córce, które co rozdział zmieniają się na pozycji narratorki. Nalini wychodzi za mąż za zamożnego mężczyznę z wyższej kasty, po kilku latach mąż zabiera ją i dwójkę ich dzieci, Maję i Saćina, do Londynu. Nalini, w Indiach zajmująca się domem i kuchnią, nie potrafi odnaleć się w nowym świecie. Gdy po roku mąż bez słowa zostawia ją i dzieci, zostaje zmuszona do zmierzenia się z nową kulturą. Zaczyna pracę w fabryce, wkróce jednak odkrywa, że niezwykły talent, który przekazała jej matka, talent do przyrządzania potraw, które zmieniają ludzkie serca, może okazać się użyteczny nawet w zimnym i obcym Londynie.
Jej córka Maja nie potrafi znaleźć wspólnego języka z matką. Wstrząsnięta przez rzekomą śmierć ojca, zamyka się w sobie, ocina od swojej kultury i tradycji, aż w końcu, sprowokowana kolejnymi tragediami w rodzinie, gdy dowiaduje się, że jej ojciec żyje, wyjeżdża za granicę, aby nie mieć nic wspólnego z matką. Będzie musiało minąć kilka lat, w czasie których Maja odwiedzi kraj swojego dzieciństwa oraz odkryje bolesną prawdę o swoim ojcu, zanim będzie gotowa pojednac się z matką i obdarzyć ja otwarcie miłością.
Fabuła jest raczej prosta i, poza kilkoma wyjątkami, przewidywalna. Urok książki leży w jej bezpretensjonalności, w prostych prawdach przekazywanych za pomocą kilku zdań, wreszcie, w magii przypraw, smaków i kolorów indyjskiego jedzenia. Nie wiem, czy ktoś, kto nie wie, jak smakuje masala dośa, kto nie jadł papadamów i ćapatów, kto nie próbował, jak smakuje zupa z grochu jedzona palcami i ryż podany na liściu bananowca, zareaguje na tę książkę tak jak ja. We mnie z każdą stroną budziły się wspomnienia, ponieważ spory kawałek swojego życia spędziłam w wielkich, tradycyjnych kuchniach, smażąc warzywa w cieście, tłukąc i prażąc kminek i gorczycę, lepiąc kulki delikatnego twarogu, doprawiając słodki ryż kamforą… Magia tej kuchni tkwi we mnie gdzieś głęboko, tym przyjemniej jest więc poczytać o tym, że pikle z mango, odpowiednio przyprawione i uprażone, mogą nieść ze sobą ukojenie, spokój, przebaczenie. Wierzę w każde słowo, bo sama tego doświadczałam.
Praktyczną korzyścią płynącą z lektury, którą mam nadzieję docenia moja rodzina, jest to, że nie mogłam się oprzeć pokusie i mimo braku czasu przyrządziłam wczoraj curry w mleku kokosowym i cytrynowy ryż, i całe mieszkanie napełnił zapach prażonej kozieradki, chili i kurkumy. Już od jakiegoś czasu mnie korciło, żeby przyrządzić porządne, ciężkostrawne, mocno przyprawione indyjskie danie, i chyba na tym jednorazowym wybryku nie poprzestanę, najwyżej zacznę chodzić pieszo do pracy po takich obiadkach;)
No Comments