Kilka tygodni przed wakacjami pojawiła się na naszym rynku niepozorna książeczka, która powinna być dodawana do każdego biletu lotniczego i każdej wycieczki. „Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym” szwedzkiej reporterki Jennie Dielemans to książka, która co najmniej uwiera, a momentami wręcz boli. Dotyka problemów, które czasami i mnie spędzają sen z powiek, i prowokuje do dyskusji (w trakcie lektury niemalże pokłóciłam się na jej temat z koleżankami z pracy).
Kupując wycieczkę w biurze podróży starannie wybieramy hotel. Cały rok ciężko pracujemy i chcemy, żeby nasze wakacje były idealne – mamy przecież do nich prawo! Musi być blisko plaży, czysto, cicho, nie za dużo rodzin z małymi dziećmi, nawet jeśli sami też jedziemy w potomstwem, w ofercie musi być masaż i pokaz lokalnych tańców. Często nie wychodzimy nawet poza teren hotelu, ewentualnie strzeżeni przez przewodnika wyjeżdżamy na krótką wycieczkę fakultatywną lub wychodzimy na zakupy na lokalnym ryneczku, przygotowanym specjalnie pod turystów. Nie wiemy i nie chcemy wiedzieć, że za murem otaczającym nasz kurort ludzie żyją w skrajnym ubóstwie, że pokojówka, która sprząta nasz pokój, mieszka z czwórką dzieci i rodzicami w malutkim pokoju bez bieżącej wody, że lokalni sprzedawcy marzą o tym, żebyśmy kupili od nich choćby jeden sznurek koralików, ale nie mogą nam go nawet pokazać, bo nie wolno im zbliżać się do dzielnicy turystycznej. Nie zastanawiamy się, czy zanim wyszliśmy na plażę po śniadaniu, nie leżały na niej wyrzucone przez morze zwłoki uchodźcy z Afryki, który próbował nielegalnie przedostać się do Turcji.
Myślimy sobie, że my nie jesteśmy tacy najgorsi. Przecież staramy się zawsze coś kupić od miejscowych, zresztą dostają przecież nasze pieniądze, choćby za produkty, które zjadamy, czy podatek płacony przez właścicieli hotelu. Tymczasem nasze pieniądze w przeważającej większości wracają do kraju, z którego pochodzi firma organizująca nasze wakacje. Ziemia została przez nią wykupiona za bezcen dawno temu na takich warunkach, które niewiele korzyści przynoszą miejscowym. Nawet jedzenie jest często sprowadzane z zagranicy, zaś pracownicy hotelu harują za głodowe stawki. Nikt nam tego jednak nie powie, gdy przyjdziemy do biura spytać o katalog na lato 2011.
Od dawna bojkotuję taki rodzaj wakacji, w przekonaniu, że jest to szkodliwy dla lokalnych mieszkańców i ich środowiska sposób podróżowania. Zresztą zanudziłabym się na wakacjach all-inclusive, wolę dreszczyk emocji i satysfakcję płynącą z samodzielnego organizowania sobie podróży w mniej sztampowe miejsca. Niepostrzeżenie jednak stałam się częścią innej wielkiej machiny turystycznej, jaką jest podróżowanie z plecakiem (backpacking) i obowiązkowo przewodnikiem Lonely Planet w dłoni. Od jakiegoś czasu pewne elementy moich wakacji mnie także uwierają, i nie dziwię się, że backpackersom także obrywa się od Jennie Dielemans.
W „Witajcie w raju” jest scena, która właściwie mogłaby być obrazkiem z moich wakacji w Wietnamie. Dwie turystki z Europy przyjeżdżają do górskiego miasteczka Sapa, aby przyjrzeć się życiu lokalnych mniejszości etnicznych. Wybierają się na wycieczkę z miejscową przewodniczką do górskich wiosek, i po wyjściu za miasto zostają natychmiast otoczone przez mały tłumek dzieci i kobiet sprzedających pamiątki. Próbują udawać, że ich nie widzą, aż w końcu proszą wprost przewodniczkę: „Słuchaj, to dla mnie strasznie krępujące. Możesz być tak miła i się jakoś ich pozbyć?” I tak kupiły już zdecydowanie za dużo pamiątek od miejscowych, a głupio ich ignorować tak wprost. Jakbym widziała samą siebie. Bo przecież odwrócić się od dziecka, które tak uroczą angielszczyzną, z uśmiechem pyta cię o imię i miejsce pochodzenia? Odburknąć mu nie sposób, chociaż wiadomo, że kolejne zdanie będzie brzmiało „Paulina, buy from me, only 1 dollar…” A kupić tych wszystkich pamiątek też się nie da, bo i kasy nie starczy, i gdzieś tam jednak wewnątrz tkwi we mnie poczucie, że tak też nie jest dobrze, bo te dzieci nigdy nie pójdą do szkoły, jeśli staną się źródłem utrzymania rodziny. Tylko czy pójdą do szkoły, jeśli rodzina żadnego źródła utrzymania mieć nie będzie?
Miejsca odwiedzane przez backpackersów różnią się od kurortów między innymi możliwością interakcji między miejscowymi a przyjezdnymi. Turysta z plecakiem jedzie tam, gdzie jeszcze nie ma zbyt wiele „komerchy” – plaża musi być dziewicza, ludność lokalna mało nachalna, ale przyjazna, ceny śmiesznie niskie, takie same dla wszystkich. Tylko że gdy w takie dziewicze miejsce przyjedzie piąta, siódma i dwudziesta grupa niskobudżetowych turystów, któryś z miejscowych w końcu poda cenę za kilo bananów lub kokosa dziesięć razy wyższą niż normalnie, na początek nieśmiało, a potem coraz pewniej, gdy stwierdza, że turysta płaci bez szemrania. W końcu dla niego to różnica rzędu 50 groszy, złotówki – niezauważalna. W ten sposób machina turystyczna się nakręca, kolejni sprzedawcy podnoszą ceny, do miasteczka czy wioski ściągają następni chcący zarobić, turyści są osaczani już po wyjściu z pociągu czy autobusu, i uciekają w kolejne „dziewicze” i „niezepsute” miejsce…
Robimy miejscowym zdjęcia, traktujemy ich jako atrakcję turystyczną. Oni sami coraz częściej chętnie pozują, aby chwilę później wyciągnąć rękę i podać cenę. Sprzedają się na różne sposoby – oddają nam swoją kulturę, która często tylko na pokaz dla nas już istnieje, zatraciwszy swój prawdziwy sens. Oddają swoje ciało, tak jak w Tajlandii, która jest jednym wielkim domem publicznym. Zresztą tzw. lokale z masażem często są tam prowadzone przez Europejczyków – z jednym z nich rozmawia Jennie Dielemans, i wstrząsająca jest to rozmowa.
Czy to znaczy, że lepiej zostać w domu? Pod względem ekologicznym na pewno. Podróże samolotem to morderstwo dla naszego środowiska. Podróż z Europy do Tajlandii powoduje emisję dwóch do trzech ton dwutlenku węgla. Na osobę! Na miejscu zaś wykorzystujemy miejscowych, zostawiamy im nasze śmieci, i często w dobrej wierze upokarzamy ich. Witold Szabłowski, którego recenzja książki Dielemans ukazała się w nowym magazynie Książki, pisze bardzo ostro: „Turystom dano do ręki bardzo delikatną materię – poczucie godności innych ludzi. Na razie – niezależnie, czy to turyści typu last minute, czy lonely planet – zachowują się jak małpa z brzytwą. Lepiej im czym prędzej tę brzytwę zabrać. Nie jesteśmy ani gotowi, ani wystarczająco dojrzali, by tyle podróżować. Nie mamy szansy być. (…) Wniosek z lektury Jennie Dielemans jest jeden: podróżowanie w dzisiejszym stylu jest złe, szkodliwe i odrażające, w dodatku daje złudne i niczym nieuzasadnione poczucie poznawania świata.” Bardzo mocne to słowa, i nie do końca się z nimi zgadzam. Pan Szabłowski ma rację w swojej diagnozie – nie jesteśmy gotowi. Ale ja wierzę, że można zminimalizować swój negatywny wpływ, a może nawet czasem coś zmienić na lepsze. Jest to chyba jednak niemożliwe w przypadku masowej turystyki. Jeśli jednak unikamy wielkich koncernów i przygotowujemy swoje podróże niezależnie – a przecież coraz więcej osób w naszym kraju tak robi – dlaczego by nie wysilić się trochę bardziej i znaleźć sposoby na to, aby nasze pieniądze trafiły bezpośrednio do miejscowych? Są przewodniki, które podpowiadają jak to zrobić. Sama mam taką książkę, wydaną kilka lat temu przez National Geographic – nosi tytuł „Zielony azymut” i zawiera wskazówki, dokąd pojechać, aby zrobić coś dobrego, gdzie starać się o wolontariat, a gdzie można po prostu wypocząć, nie płacąc zagranicznym koncernom i wspierając społeczność lokalną. Książka nie jest idealna, przede wszystkim dlatego, że nie jest napisana z myślą o mało zamożnym turyście z takiego kraju jak Polska, ale zawiera sporo dobrych pomysłów.
Książka Jennie Dielemans jest jednak bardzo mądra i bardzo ważna. Nie zniechęciła mnie do podróżowania – tego bakcyla połknęłam już zbyt dawno i nie wyleczę się z niego chyba nigdy, ale zmusiła do refleksji. Może po jej lekturze zastanowimy się chwilę, zanim podniesiemy obiektyw w twarz dziewczyny z tajskiego plemienia? Może zamiast odganiać się od dzieci, pogadamy z nimi, pobawimy się, spytamy o ich sprawy? Zamiast pójść do baru prowadzonego przez białasa, który postanowił zamieszkać w raju, popytamy miejscowych o knajpki prowadzone przez lokalną rodzinę?
Oczywiście, wyrzutów sumienia tak łatwo się nie pozbędę. Od dawna widzę mechanizmy, które rządzą światem backpackerskim, i widzę, jak szybko zmieniamy świat na gorsze. Szukając ładnej plaży w Tajlandii, przeglądałam forum podróżnicze. We wpisach z 2005 roku znalazłam opis Ko Tao jako rajskiej wyspy, cichej, czystej, niezbyt zabudowanej. Na miejscu okazało się, że 5 lat zmieniło wszystko, i choć nadal jest tam ładnie, to właściwie nic z opisu już nie jest prawdą. Tak szybko zmieniliśmy ten kawałek świata, i to bez pomocy wielkich agencji turystycznych. My, z naszymi plecakami i poczuciem, że nasze podróże są ekologiczne, lepsze, prawdziwsze.
Polecam Wam gorąco lekturę „Witajcie w raju” i chętnie poznam wasze zdanie. Czy mamy prawo do odpoczynku za wszelką cenę? Czy miejscowi są sami sobie winni, bo albo wyprzedali ziemię za bezcen, albo traktują turystów jak maszynki do pieniędzy i sprzedają im wszystko, łącznie z własnym ciałem i duszą? Czy jest moralnie słuszne wylegiwać się w hotelu, sącząc drinka, którego cena jest wyższa niż tygodniówka jakiejkolwiek osoby żyjącej za murem tegoż hotelu? Czy naprawdę lepiej zostać w domu? Czy da się pojechać do raju i go nie zniszczyć?
Moja ocena: 5/6
No Comments