dzielnica fikcji

Recenzje zagubione

28 grudnia 2012

Koniec roku się zbliża, a wraz z nim okres podsumowań czytelniczych. Staram się recenzować większość książek, które czytam, ale jak zwykle, część tytułów mi gdzieś umknęła. Niestety, nie jest łatwo napisać recenzję, gdy od przeczytania danej książki upłynie trochę czasu. Kilka książek jednak przeczytałam niedawno, nie ma więc powodu, dla którego nie miałyby zasłużyć na wzmiankę.

Najpierw najświeższa lektura, bo świąteczna. „Siostrzyca” Johna Hardinga to książka, która zdecydowanie zasługuje na oddzielną recenzję. Nie wiem, dlaczego byłam przekonana, że to powieść historyczna – łyżwy z okładki w pierwszej chwili skojarzyły mi się z rzuconą na ziemię zbroją i to skojarzenie gdzieś w podświadomości zostało. Spore było moje zdziwienie, gdy okazało się, że „Siostrzyca” to solidna powieść gotycka, napisana wedle wszelkich reguł stylu. Akcja toczy się w ponurym domostwie, które choć położone jest w Nowej Anglii, równie dobrze mogłoby stać pośrodku wrzosowisk Yorkshire. Zamieszkuje je dwójka dzieci: dwunastoletnia Florence i jej młodszy o trzy lata przyrodni braciszek Giles. Ich opiekunem jest mieszkający w Nowym Jorku tajemniczy wuj, którego chyba nigdy nie widzieli. Spędzają więc dni beztrosko, pod niezbyt uważną opieką dobrodusznych służących, dopóki wuj nie zarządzi, iż nadszedł dla Gilesa czas nauki. A gdy okazało się, że chłopiec jest prześladowany w szkole, postanowiono, że jego wychowaniem zajmie się guwernantka.

Nikt nie ma zamiaru kształcić Florencji. Wuj uważa, że umiejętność czytania i pisania przewraca kobietom w głowach, surowo zabrania więc edukowania dziewczynki w tym względzie. Ona jest jednak zafascynowana książkami – sama uczy się czytać i spędza całe dnie ukryta w ogromnej bibliotece. Książki i brat to jedyne obchodzące ją sprawy. Pojawienie się guwernantki, która zdaje się mieć jakieś plany względem chłopca, wywraca jej świat do góry nogami. Ale Florencja nie jest bezradną „damą w opałach”, i choć wokół zaczynają się dziać rzeczy co najmniej dziwne, rezolutna dziewczynka postanawia poradzić sobie z nimi na własną rękę.

Autor sprawnie manipuluje czytelnikiem, każąc nam najpierw polubić Florencję (który czytelnik nie zapałałby sympatią do dziewczynki, która tak kocha książki?), a następnie pokazując nam świat jej oczyma, tak żeby łatwiej byłoby nam uwierzyć w to, w co wierzy ona. Czy jednak to, co widzi Florencja, jest prawdą, czy jedynie jej zmyśleniem? W którym momencie jej próby obrony własnego, małego świata, przerodzą się w coś więcej? W tej książce do końca nie będziemy wiedzieli, co jest realne, komu ufać, a wobec kogo lepiej pozostać ostrożnym, a sama końcówka wytrąci nas z równowagi kompletnie, zostawiając nas własnym myślom i interpretacjom.

W charakterze wisienki na torcie występuje tutaj warstwa językowa. Florencja posługuje się specyficznym stylem, najeżonym neologizmami, i brawa wielkie należą się tłumaczce, pani Karolinie Zarembie. Przeczytałam część książki po polsku, a część w oryginale, i obie te wersje sprawiły mi tyle samo przyjemności. Dziwaczny początkowo język bohaterki, zgrabnie przełożony, potęguje wrażenie niesamowitości – na pierwszych stronach nieco przeszkadza, by później wydać się coraz bardziej naturalnym, aż w końcu żal go porzucić.

Moja ocena: 5.5/6

„Święte serca” Sary Dunant to opowieść w całkiem innym stylu. Rzecz dzieje się w roku 1570, w klasztorze św. Katarzyny we włoskiej Ferrarze. Mniszki zamieszkujące klasztor nieczęsto trafiają tutaj z powołania. Zwykłą praktyką wśród arystokracji było wydawanie za mąż tylko jednej córki, tak aby można było większe środki przeznaczyć na posag dla niej. Pozostałe dziewczęta oddawano do klasztorów – tym również należało zapłacić, ale zdecydowanie mniej niż przyszłemu mężowi. Wiele dziewcząt od dzieciństwa wiedziało, że taki będzie ich los. Niektóre jednak buntowały się, i do nich należy bohaterka powieści, Serafina. Obdarzona niezwykłym głosem szesnastolatka jest najstarszą córką – to jej siostra miała iść do klasztoru. Serafina jednak zakochała się nierozsądnie, w ubogim nauczycielu muzyki. Gdy więc zjawił się wybrany przez rodziców konkurent, nie okazała mu żadnych względów – młodzieniec wybrał jej młodszą siostrę, jej zaś przypadł w udziale nowicjat.

Największym atutem książki jest świetnie oddana atmosfera szesnastowiecznego klasztoru żeńskiego. Siostry zamieszkujące św. Katarzynę to prawdziwe indywidualności, każda przedstawiona wnikliwie i interesująco. Ich specyficzna duchowość fascynuje – większość trafiła tu wbrew swej woli, a jednak dla własnego dobra spróbowały się podporządkować, ale wciąż szarpią nimi wątpliwości i zazdrość względem tych, których religijność jest prawdziwie żarliwa. Nie są w klasztorze nieszczęśliwe, wręcz przeciwnie – poza murami uzależnione byłyby od woli męża, tutaj mogą mieć wpływ na swoje życie, własne zdanie, własne pasje. Na tle tych dylematów rozgrywa się tu prawdziwa walka o władzę, tocząca się między dwoma najbardziej wpływowymi mieszkankami klasztoru. Pojawienie się zbuntowanej nowicjuszki nie jest właściwie nikomu na rękę.

To przyjemna lektura, wciągająca i dość lekka, z ciekawym tłem i dającymi się lubić bohaterkami. Moja ocena: 4.5/6

„Krok do szczęścia” Anny Ficner-Ogonowskiej przeczytałam już kilka tygodni temu, ale ponieważ od razu ktoś ją ode mnie pożyczył, zupełnie zapomniałam o recenzji. Zdecydowanie muszę to nadrobić, ponieważ pierwszą część tego cyklu skrytykowałam (recenzja tutaj) i czuję się w obowiązku donieść, że druga jest zdecydowanie lepsza.

Główna bohaterka, Hanka, przeżyła przed laty tragedię, z której nadal nie może się otrząsnąć. O ile jednak w „Alibi na szczęście” Hania przejawiała całkowitą inercję, w drugiej części coraz pewniej przejmuje kontrolę nad własnym życiem. Nadal bywa irytująca, ale już zdecydowanie mniej, nadal bezsensownie odtrąca Mikołaja, który jest prawdziwym rycerzem na białym koniu. Przejawia jednak zdecydowanie więcej życia, nie jest wciąż taka idealna i skrzywdzona, i generalnie jest dużo ciekawszą i sympatyczniejszą bohaterką.

Sama książka jest spokojnie o połowę krótsza od „Alibi…”, i to odchudzenie wyszło jej także na dobre. Akcja zdecydowanie szybsza, dłużyzn brak, czyta się lekko i przyjemnie. Nie jest to wielka literatura, ale jest to, czego często oczekujemy od książki – ciepła atmosfera, szczypta tajemnicy (pojawia się rodzinny sekret, jakżeby inaczej!), spora dawka wzruszeń. Nadal jest słodko, ale ogólnie dużo lepiej, cieszę się więc, że sięgnęłam po tom drugi.

Moja ocena: 4/6

Brakuje mi jeszcze recenzji całego stosika książek o Nowym Jorku, które przeczytałam od marca, ale one zdecydowanie zasługują na własną notkę, dlatego tymczasem dopisuję je tylko do listy przeczytanych, zaś recenzje pojawią się już w Nowym Roku.



You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply