Mało co cieszy mnie tak, jak to, że wrzesień się skończył. Ilość zajęć i różnych projektów, którymi wrzesień mnie obdarzył, była po prostu przytłaczająca. Na żadne poważne czytanie nie mogłam sobie pozwolić, nie chciałam też dopuścić, żeby mnie jakaś książka za bardzo wciągnęła, bo ja słaby mam charakter pod tym względem i zamiast pracować, zarywałabym noce… Sięgnęłam więc po książkę spoza mojej typowej strefy zainteresowań, trochę w nadziei, że mnie zanadto nie rozproszy, a trochę dlatego, że wszędzie same zachwyty czytałam. Od czasu do czasu można sprawdzić, co w tzw. kobiecej literaturze piszczy.
Niestety, lektura „Alibi na szczęście” nie zmieniła moich ogólnych zapatrywań na książki, których akcja toczy się w różnych przytulnych domkach, pachnących powidłami i domowym ciastem. Debiutancka powieść Anny Ficner-Ogonowskiej nie zauroczyła mnie tak, jak wiele innych czytelniczek, głównie dlatego, że jest straszliwie przesłodzona. Nie ma w tej książce ani jednej negatywnej postaci, ba! – nikt nie ma nawet najmniejszej skazy na swoim charakterze. Wszyscy są życzliwi, wyrozumiali, pomocni, mówią do siebie zdrobnieniami (pani Irenko, Hanusiu, Dominiczka – litości…) Główny amant powieści, Mikołaj, jest tak ślepo i beznadziejnie zakochany, że szybko robi się nudny – ile można obserwować, jak tylko wzdycha z tęsknoty, wybacza i cierpliwie czeka, jednocześnie zapominając języka w gębie za każdym razem, gdy widzi swoją ukochaną. I to niezależnie to, nazwijmy to, stopnia zaawansowania ich związku!
Jedyną irytującą osobą jest główna bohaterka, Hanka, która jednak też jest prawie bez wad – zaangażowana nauczycielka, pedantka z pięknym domem, doskonała kucharka, wierna przyjaciółka. Szkoda, że autorka nie pokusiła się o trochę bardziej wielowymiarowy rysunek postaci, bo przy całym tym przesłodzeniu, „Alibi na szczęście” nie jest złą książką. Postać Hanki skrywa w sobie tajemnicę – wiemy, że spotkało ją coś strasznego, co nie pozwala jej teraz cieszyć się życiem i, nieco trywializując, rzucić się w objęcia przystojnego Mikołaja. Ta zagadka, opis żałoby i wychodzenia z traumy są opisane całkiem zgrabnie i wiarygodnie. Moja chęć mocnego potrząśnięcia Hanką od czasu do czasu tylko potwierdza to, że autorce udało się osiągnąć zamierzony efekt, zaś wyjaśnienie zagadki całkowicie usprawiedliwia całe zachowanie bohaterki.
Pomimo tych wszystkich wad, „Alibi na szczęście” jest w sumie niezłą lekturą – czyta się lekko i miło, Mikołaj i Hanka tworzą parę wprawdzie irytującą, ale pod pewnymi względami tak idealną, że przyjemnie na nich popatrzeć. Całość jest trochę przegadana, zwłaszcza na początku, i przydałoby się zdjąć nieco lukru, ale można przeczytać bez bólu. I na pewno będę polecać osobom, które za taką kobiecą literaturą przepadają.
Moja ocena: 4-/6
No Comments