Trwam w oczekiwaniu na wakacje. Ogarnęła mnie niemoc całkowita, nie mam serca do recenzji, nie mam nawet serca do czytania. Muszę to przyznać sama przed sobą i przed Wami – jestem nieludzko zmęczona. Wspominałam kilkakrotnie o nawale zajęć, ale nie nazwałam tego po imieniu, a mianowicie, iż w tym semestrze pracowałam 7 dni w tygodniu. W każdym tygodniu. Wolne weekendy miałam słownie trzy – Wielkanoc, majówka i jeden weekend, kiedy pojechałam do Londynu. Poza tym każdego dnia od lutego do teraz byłam w pracy. I chociaż naprawdę bardzo lubię swoją pracę, to jednak była to już lekka przesada. Od połowy czerwca mniej więcej mam oczywiście nieporównywalnie mniej zajęć, to jednak resztkami sił już ciągnę i odliczam dni do przyszłej niedzieli, kiedy to wreszcie zaczną się moje wakacje! Myślę, że na studiach nie byłam tak zmęczona sesją, jak teraz…
Nie chce mi się nawet czytać, i to pomimo zaczętych dwóch świetnych książek. Jedyne, na czym mogę się skupić w ramach odprężenia to planowanie wakacji, zwłaszcza że weszło teraz w fazę wyjątkowo gorącą i dużo jest do przemyślenia / wyszukania / zdecydowania. Po takiej połówce roku można by pomyśleć, że będę oddawać się błogiemu nicnierobieniu, ale oczywiście nie wchodzi to w grę. Zgodnie z klimatem tego roku, moje lato zapowiada się bardzo intensywnie. Jeden tydzień jedynie spędzę w domu (na odgruzowywaniu mieszkania spod swoich materiałów do pracy zapewne), a resztę lipca spędzę w Anglii i to bynajmniej nie całkiem relaksacyjnie, jako że będę się dokształcać. Czasu na zwiedzanie historycznych domów i jak najbardziej współczesnych księgarń zapewne też mi nie zabraknie, i nie wiem, czy się cieszyć, że będę mogła przywieźć kolejne książki, czy raczej bać! Potem szybki powrót do domu, trzy dni na przepakowanie i całą rodziną wsiadamy do samolotu, który po wyjątkowo długiej podróży i kilku przesiadkach zawiezie nas do świata wysp wyrastających ze szmaragdowego morza. Prawie w ostatniej chwili, bo kilka dni temu zaledwie, upolowaliśmy wreszcie, po wielomiesięcznych poszukiwaniach, bilety lotnicze do Bangkoku, czyli jak dla nas do wrót Azji. I teraz wiecie już, dlaczego tak się przejęłam książką „Witajcie w raju”. Cieszę się jednak, że ją przeczytałam, i mam zamiar zwracać uwagę na więcej rzeczy po drodze…
Moją ulubioną chyba fazą podróży jest planowanie, a tu jeszcze trzeba się sesją zająć, testy sprawdzać, doktorat pisać. I jak ja mam się skupić na czymkolwiek, skoro w głowie mi już tylko wspinaczka na wulkany, trekking przez dżunglę, zachód słońca nad polami ryżowymi, plaże z nieprzyzwoicie białym piaskiem i rafa koralowa, której Ola tak bardzo nie może się już doczekać, że trenuje nurkowanie z rurką w wannie. Zresztą regularni czytelnicy tego bloga już pewnie zauważyli, że mam lekką słabość do wysp i wyspiarskiego życia, niezależnie czy są to chłodne i pochmurne skaliste wyspy na dalekiej północy, czy małe tropikalne wysepki. Trudno mi nie szaleć na myśl o wakacjach spędzonych na na największym archipelagu świata! Jeszcze przez kilka dni będę więc, między sprawdzaniem jednych testów i drugich czytać głównie to:
Ewentualnie to:
A jak się już tym planowaniem nacieszę, to wrócę do normalnych lektur, i przy okazji zgłębię temat książek, które wprowadzają nastrój wakacyjny i wciągają na tyle, że pomagają przerwać czytelniczy blok, który każdemu się od czasu do czasu zdarza. Tymczasem obrazek dla was, lubię takie miejsca oglądać i myśleć, że gdzieś tam w tej chwili istnieje taki świat:
No Comments