Każdy miewa takie okresy. Wracamy do domu zmęczeni, znużeni wręcz. Chciałoby się jakoś odprężyć, zregenerować, ale w telewizji jak zwykle nic nie ma, żaden nowy film jakoś nie kusi. A książka? – powiecie. Tak, książka się zawsze sprawdzi, prawie zawsze. Ale czasem długie rzędy kolorowych grzbietów wydają się lekko przerażające, stosiki przy łóżku i fotelu nie są obietnicą, ale raczej groźbą. Przeczytaj mnie, mnie najpierw – kusi każda okładka. A ja czekam już tak długo na recenzję, nieładnie tak zwlekać! Ja już się cała przykurzyłam, fuj, po co mnie w ogóle przynosiłaś do domu, może kupiłby mnie ktoś bardziej mną zainteresowany… Kłócą się o moją uwagę, a mnie głowa boli od tego wyboru, od połysku, zapachu nowiutkich stron, kuszących opisów z okładek. I nawet uciec nie mam gdzie, bo wszędzie ich pełno, w każdym pokoju, na każdej ścianie. A ja muszę odpocząć, odczekać, żeby ich głosy przestały wydawać się natarczywe, żeby zaczęły znowu kusić.
Ale jak to zrobić, skoro bez książki relaksować się nie umiem? Co czytać, gdy czytać nie mam siły? Pociechę mogą wtedy przynieść stare, wierne przyjaciółki. Ich wyblakłe, przykurzone okładki nie krzyczą. Stoją cicho na najwyższych półkach, cierpliwe. Już zostały docenione. Jest między nami więź szczególna, taka jak pomiędzy przyjaciółkami z dzieciństwa – wystarczy rzut oka i wiemy, co myślimy, wystarczy lekkie wzruszenie ramion, pół uśmiechu. Zerknięcie na okładkę, na grzbiet połamany, miejscami do białości wytarty i już wiem, co mnie czeka w jej towarzystwie. Płacz, śmiech, chwila zadumy, na zawołanie, bez ryzyka pomyłki.
I nadchodzi ta chwila, nieodmiennie, czasem po roku, czasem po kilku latach, gdy ich skromna uroda wygrywa z lakierowanymi pięknościami ze stosików. Z westnieniem ulgi wyjmuję stare tomy z serii Naokoło świata Iskier, albo Obieżyświat Prószyńskiego i S-ki, chociaż tuż obok czekają nowiutkie reportaże z Czarnego czy WABu. Wyciągam starą dobrą Agathę, nieważne że tak bardzo chciałam przeczytać nowiutki kryminał Asy Larsson. A gdy życie szczególnie mocno da w kość, po kryjomu sięgam na półkę w pokoju Oli, na którą powędrowały najdawniejsze, najwierniejsze przyjaciółki i nocą zaczytuję się w „Tajemniczym ogrodzie”, lub sięgam do lektur z okresu studiów, które powinno mi już całkiem obrzydzić omawianie ich ze studentami, ale na szczęście tak się nie stało.
Nie rozumiem, jak można z zasady nie wracać do raz przeczytanych książek. Nie mogłabym spojrzeć w stronę moich półek, ich widok byłby jak wyrzut, że przedkładam nowe znajomości nad stare przyjaźnie. A przecież nierzadko ich tajemnice można odkryć dopiero przy trzeciej, czwartej czy piętnastej lekturze. Gdy się jest naprawdę zmęczonym, nowa książka to zadanie przerastające siły. Ratunek przynoszą te często brzydko wydane, ale mimo to ukochane, które cierpliwie czekały na swoją kolej. I po kilku wieczorach spędzonych w ich towarzystwie z nową energią mogę zabrać się za przekopywanie swoich stosików, spokojna, że jeśli nowości zawiodą, zawsze mam na kogo liczyć…
Znacie to? Wracacie do dawnych ulubienic w chwilach chandry? Czy nowe tytuły kuszą was zbyt mocno, nie pozwalając o sobie nawet na moment zapomnieć? Co jeszcze robicie, gdy nie chce wam się nic czytać?
PS. Przyznam po cichu, że mam jeszcze drugą metodą na czytanie, gdy mi się nic nowego czytać nie chce, zdecydowanie mniej typową, ale o niej innym razem;)
No Comments