Jeden z domów w Chawton
O ile pierwszy tydzień był spokojny i sielski, o tyle drugi raczej nerwowy i pełen zdarzeń. We wtorek musiałyśmy pojechać do Southampton, żeby dostać karty gościa uniwersytetu, które dają dostęp do biblioteki i innych zasobów Southampton University. Niestety, w krainie Jane Austen takie podróże nie są łatwe, o ile nie ma się bryczki, lub ewentualnie przynajmniej samochodu. Jedyną opcją jest wzięcie taksówki za jedyne 90 funtów. Nawet przy czterech osobach wydało nam się to lekką rozrzutnością, postanowiłyśmy więc nie iść na łatwiznę i wypożyczyć samochód. Wypożyczalnia w Alton nie była zbyt przyjazna, udało nam się znaleźć inną w Four Marks, wiosce odległej o kilka mil. Miły pan przywiózł nam samochód z samego rana, spytał się, dokąd się wybieramy, a słysząc, że do Southampton, wykrzyknął: O niebiosa! Ze wszystkich niezwykłych miejsc w tej okolicy wybieracie właśnie Southampton?;)
Nie było to zbyt zachęcające, ale co miałyśmy począć. Postanowiłyśmy przynajmniej pozwiedzać coś w drodze powrotnej. Zdecydowałyśmy, kto będzie prowadzić, i pozwolę sobie zbyć milczeniem naszą jazdę tam, powiem tylko, że było gorąco…
W Southampton znalazłyśmy bez trudu kampus, byłyśmy bowiem zaopatrzone w całe mnóstwo świetnych mapek, które z samego rana przyniósł nam Stephen, bardzo niespokojny o powodzenie naszej wyprawy. Wygląda na to, że jesteśmy pierwszymi Visiting Fellows, którzy zrezygnowali z taksówki!
Na kampusie czekała już na nas Sandy, która oprowadziła nas po okolicy i pokazała bibliotekę. Kampus jest bardzo nowoczesny, niezbyt ładny moim zdaniem, ale może to tylko przez kontrast do Chawton. Spędziłyśmy wieki czekając na wyrobienie karty, nieco zirytowane, jako że nie byłyśmy pewne, czy do czegokolwiek się nam ona przyda. Jak się okazało wieczorem, gdy już zalogowałyśmy się na nasze nowo stworzone konta, ta karta jest po prostu ósmym cudem świata i daje dostęp do nieprawdopodobnej kolekcji baz danych i tekstów osiemnastowiecznych. Bogactwo zasobów zrobiło wrażenie nie tylko na mnie, prowincjuszce było nie było, ale także na dziewczynach z USA, które twierdzą, że ich uniwersytety nie dają im dostępu do połowy z tych baz,
Później czekał na nas lunch z mnóstwem osób zajmujących się osiemnastym wiekiem. Byłam zachwycona, mogąc poznać dwóch panów, którzy są prawdziwymi sławami, jeśli chodzi o ten okres, nieco mniej, gdy dowiedziałam się, że przyjadą na moje jutrzejsze wystąpienie;)
Po lunchu już prawie miałyśmy wychodzić, gdy naglę, kątem oka, dostrzegłam mały szyld Books. Nie wiem, jak to się dzieje, że ja zawsze widzę takie rzeczy, nikt inny go nie zauważył! Skręciłam i znalazłam się w korytarzu z kiermaszem książek akademickich, który zawierał prawdziwe cuda! Kupiłam tam dwie świetne książki, które jednak poleciały do Polski zanim je sfotografowałam.
W drodze powrotnej postanowiłyśmy zahaczyć o Portsmouth, leżące nieopodał. Można tam zobaczyć historyczny, drewniany port i doki, a przede wszystkim wspaniały okręt HMS Victory, na którym pływał i zginął admirał Nelson.
Jest to jedyny zachowany statek na świecie, który brał udział w amerykańskiej wojnie o niepodległość oraz w wojnach rewolucyjnej i napoleońskiej Francji. W latach 1803 do 1805 był to flagowy statek Nelsona, na którym zwyciężył on w bitwie o Trafalgar 21 października 1805 roku. Nelson był podziwiany i szanowany przez swoich ludzi między innymi za to, że walczył u ich boku oraz że nigdy nie zdejmował munduru i swoich dystynkcji na czas bitwy. To prawdopodobnie go zgubiło – około 13.15 na górnym pokładzie Nelson został trafiony przez snajpera. Zabrano go natychmiast pod pokład, kula jednak przebiła płuco i niewiele można już było uczynić. Żył na tyle długo, by dowiedzieć się, że bitwa została wygrana i że przejęto 15 nieprzyjacielskich statków. Powiedział wtedy, że to dobrze, chociaż obstawił 20.
Obraz namalowany zaraz po powrocie Victory na ląd, autorstwa Arthura Devisa.
Neslon zmarł o 15.30, prosząc, aby pamiętano o jego ukochanej, Emmie Hamilton – niestety, to życzenie nie zostało spełnione i Emmę czekało ubóstwo. Ciało admirała zostało włożone do beczułki pełnej brandy i w ten sposób przewiezione do Gibraltaru, gdzie przełożono je do równie egzotycznej trumny pełnej wina. Do Londynu dotarło w styczniu i zostało wystawione w katedrze św. Pawła, w której też ostatecznie Nelson spoczął.
HMS Victory robi duże wrażenie. Duszna przestrzeń pod pokładami, na której mieściło się 480 mężczyzn. Każdy miał wydzielone dla siebie 50 cm szerokości – tyle mógł zabrać jego hamak. Pod pokładem jest gorąco, a kąpiel miała miejsce tylko w czwartki. W dodatku, z braku świeżej wody, marynarze prali swoje ubrania we własnym moczu! Można sobie wyobrazić, jaki tam panował smród.
Jedzenie też nie zachwycało, w końcu nie potrafili jeszcze niczego schłodzić, a jedynym sposobem konserwowania było solenie i suszenie. Chleb był twardy i pełen robactwa, masło zjełczałe. Jedyne, czego było pod dostatkiem, to alkohol – nawet dzieciom przysługiwały bardzo szczodre porcje! Na domiar złego, wielu marynarzy nie trafiło na statek dobrowolnie, często łapano ich na ulicach miast portowych. Część z nich stanowili Amerykanie – sam fakt, iż mówili po angielsku, wystarczał, żeby wcielić ich do floty brytyjskiej…
Bardzo interesujący wgląd w życie osiemnastowiecznych marynarzy, polecam każdemu, kto będzie w okolicy.
No Comments