Pamiętam swój pierwszy wyjazd do Anglii. Byłam wtedy studentką trzeciego albo czwartego roku anglistyki i Anglia była dla mnie mityczną krainą. Od zawsze chciałam tam pojechać, od zawsze wiedziałam, że powinnam tam pojechać, ale czy to wysoki wtedy koszt takiego wyjazdu, czy też obawa, że zostanę zawrócona z granicy jakoś mnie powstrzymywały. Gdy wreszcie wsiadłam na prom w Calais, drżałam z emocji. Nie mogłam uwierzyć, że białe klify Dover naprawdę istnieją, że je za chwilę zobaczę.
Od tego czasu przejechałam Wyspę wzdłuż i wszerz, a wyjazd do Londynu stał się czymś powszednim, zwłaszcza odkąd mieszka tam mój brat. Mimo to Londyn ma dla mnie wciąż dickensowski urok. Chodząc po tamtejszych ulicach czuję na plecach oddech wiktoriańskiego złodziejaszka. Czasem mam wrażenie, że gdy tylko wystarczająco szybko się obejrzę, zobaczę gentlemanów zmierzających do klubu na wieczorną herbatkę. Zresztą faktycznie można ich gdzieniegdzie jeszcze zobaczyć.
Londyn to Virginia Woolf, to T.S. Eliot zmierzający do banku, to Darwin wracający z podróży na Beagle, to skazańcy ładowani na statek do Australii, to Anna Boleyn wieziona do Tower. Wiem, że dla wielu emigrantów Londyn to głównie tłok w metrze i długie godziny pracy, ale ja jestem tam wystarczająco rzadko, żeby zachować takie romantyczne podejście. I dobrze mi z tym.
Londyn to też książki. Wszędzie. Ludzie czytający w pociągu, w licznych parkach, to stragany z używanymi książkami w wąskich uliczkach, antykwariaty na Charing Cross Road, sześciopiętrowy Waterstone’s, domy pisarzy i poetów, literacka dzielnica Bloomsbury. To książki, które znoszę tak trochę ukradkiem do domu każdego wieczora, aby potem, w przeddzień wyjazdu, głowić się, jak je spakować i z niepokojem ważyć walizkę. (Tym razem udało mi się osiągnąć maksimum dozwolonego bagażu co do 20 dkg!)
Londyn nawet pachnie książkami, starymi książkami. To zapach kurzu, starych domów, wilgoci. Tak pachnie większość antykwariatów. Tak pachnie melancholia.
Zmęczyłam się tym wyjazdem, to prawda. Londyn jest rozległy, wszędzie jedzie się długo. Wybrałam się pewnego popołudnia po książkę wyszperaną w necie, trudno dostępną, a dla mnie cenną. Znalazłam ją w ofercie prywatnego kolekcjonera, napisałam mail, umówiłam się na odbiór osobisty. Wydawało mi się, że zajmie mi to najwyżej godzinę – ot, mała przejażdżka metrem na północ miasta i krótki według mapy spacerek. Zajęło trzy. Męczące było wpatrywanie się całymi dniami w drobne, pełne zawijasów pismo Theresy Parker i jej ciotki Anny Robinson, dwóch dam żyjących 250 lat temu, w których towarzystwie spędzam ostatnio sporo czasu. Jednak wiem, że za kilka tygodni zatęsknię za tym wilgotnym, melancholijnym, pachnącym książkami miastem i że znowu będę śnić o Wyspie, dopóki nie wysiądę z autobusu na dworcu Victoria.
P.S.1 Śliczne podziękowania dla Chihiro za cudowny spacer po Bloomsbury i urocze przedpołudnie oraz dla Maga-mary za chęć ugoszczenia mnie w Oksfordzie, z przeprosinami, że się nie udało!
P.S.2 Stosik, który tak wypełnił mi bagaż, oczywiście już wkrótce;)
No Comments