Wybór lektury bywa ściśle związany z miejscem, w którym się aktualnie znajdujemy. Niektórzy się z tym nie zgadzają, ale ja doświadczyłam tego na własnej skórze. Mamy takie miejsce, drewniany dom w górach, wysoko na polanie, otoczony świerkami. Telefon traci tu zasięg, złapanie internetu graniczy z cudem, a jedynym źródłem ciepła jest kominek. Dwa – trzy razy w roku zaszywamy się tutaj na kilka dni, w cudowny sposób odrywając się od codzienności. Zazwyczaj biorę ze sobą torbę książek – ot, tak, żeby mieć wybór. Oczywiście, większość przywożę nieprzeczytaną, bo nigdy nie starcza mi czasu na wszystkie. Tym razem postanowiłam się ograniczyć. Wzięłam przecież Kindla, więc na papierze zabrałam tylko trzy książki – kryminał, jeden z hitów literatury fantastycznej ostatnich miesięcy i – całe szczęście – niedawno zamówioną książkę o książkach.
Pierwszego wieczoru, po cudownym dniu spędzonym w słońcu na nartach (tak, dobrze słyszycie, i zapewniam was, że nasze sekretne miejsce nie leży gdzieś w Alpach, polskie góry są tu całkiem ładnie ośnieżone), siadłam przy kominku, wyjęłam pierwszą książkę, i po przeczytaniu kilku stron stwierdziłam, że coś mi nie pasuje. Wielkomiejski kryminał jakoś źle mi leżał w tym sielskim otoczeniu. Sięgnęłam po fantastykę, która okazała się całkiem wciągająca, wciąż jednak coś zgrzytało. Odłożyłam obie książki i zdałam sobie sprawę, że całkiem nieoryginalnie, w tym otoczeniu mam ochotę na jakąś opasłą powieść, z powolnie toczącą się akcją. Z żalem pomyślałam o „The Luminaries”, wielkim tomie nagrodzonym w tym roku Bookerem, który został w domu na półce. Miałam nawet myśl, żeby nie bacząc na to, że mam już wersję papierową, kupić elektroniczną, ale na szczęście wzrok mój padł na trzecią książkę, którą ze sobą przywiozła. „How to be a heroine; or what I’ve learned from reading too much” – biografia nałogowej czytelniczki, pełna opowieści o ukochanych bohaterkach literackich – to mogła być odpowiednia lektura do tego wyciszonego miejsca. Otworzyłam i przepadłam na cały wieczór, co jakiś czas żałując jeszcze bardziej, że nie mam tu przy sobie całej swojej biblioteczki. Książka Samanthy Ellis budzi bowiem chęć odkurzenia wielu starych lektur.
Pomysł jest prosty i bliski memu sercu – prześledzenie swojego życia i wyborów, jakich się dokonało przez pryzmat czytanych książek i uwielbianych bohaterek literackich. Dzielę przekonanie autorki, że lektury wpływają na decyzje, które podejmujemy, że uczymy się od postaci, z którymi identyfikujemy się przez lekturę. Samanthę Ellis i mnie różni bardzo wiele. Ona – wychowana w Londynie, w diasporze Żydów z Iraku, bardzo specyficznej i zamkniętej społeczności, rządzącej się surowymi obyczajami i zachowującej swoją odrębność, następnie studiująca literaturę w Cambridge, w wymarzonym Magdalen College. Ja – urodzona w komunistycznej Polsce, wychowana na wrocławskim blokowisku, dorastająca w czasach wielkich zmian. Jednak łączy nas zaskakująco wiele – obie kochałyśmy Sarę Crewe i Anię Shirley, i dzięki tym dwóm bohaterkom uwierzyłyśmy w to, że najważniejsza jest wyobraźnia. Emilka ze Srebrnego Nowiu obudziła w nas zamiłowanie do pisania i przekonanie, że są w życiu ważniejsze rzeczy niż małżeństwo. Scarlett O’Hara uczyła nas determinacji, ale też tego, jak łatwo wmówić sobie, że się kogoś kocha, podczas gdy człowiek ci przeznaczony jest tuż obok. Lizzy Bennet, Lucy Honeychurch, Catherine Earnshaw – to również moje przyjaciółki z dzieciństwa, które, wydawałoby się, znam doskonale.
„How to be a heroine” nie jest jednak książką wspominkową. Pomysł autorki jest dużo ciekawszy, a rodzi się z rozmowy stoczonej z przyjaciółką podczas wspólnej wycieczki na wrzosowiska w Yorkshire. Rozmowa dotyczyła Catherine Earnshaw, bohaterki „Wichrowych Wzgórz”. Przyjaciółka Samanthy stwierdziła, że Cathy była po prostu głupia i że o wiele lepiej byłoby postawić sobie za wzór stoicką, zasadniczą Jane Eyre. Samantha początkowo obruszyła się, ale po chwili zaczęła zastanawiać się na poważnie i zmuszona była przyznać rację przyjaciółce – Cathy nie jest tak idealna, jak jej się wcześniej wydawało. A skoro okazuje się, że myliła się co do jednej ze swoich ukochanych postaci, to jaka jest gwarancja, że nie myliła się co do innych? Postanowiła więc wrócić do lektur sprzed lat, surowo oceniając zarówno same bohaterki, jak i ich wpływ na jej własne życie.
Oczywiście, jest to ryzykowna próba. Sama wracam teraz do niektórych dawnych lektur – gdy czyta je moja córka, ja także odświeżam je sobie, żeby móc z nią o nich rozmawiać. Na szczęście, nie tracą swojego czaru, ale nie da się ukryć, że teraz widzi się więcej i inaczej. Ot, taki cykl o Ani – pierwszy tom jest tak samo czarujący, jak przed laty. Ale dalsze? Ania staje się matroną, przestaje być postacią z krwi i kości. Jest cudowna, dopóki nie wychodzi za mąż, potem zaś staje się tylko cieniem, postacią zbyt idealną, żeby mogła być prawdziwa. W ostatnich tomach nie jest już nawet Anią – jest panią Blythe.
Samantha Ellis zarzuca Ani to, że zbyt łatwo zrezygnowała z pisania. Ania w którymś momencie sama stwierdza, że teraz tworzy dzieła, które żyją – ma na myśli swoje dzieci. Faktycznie, trochę szkoda, że autorka pozwoliła jej potraktować swoją młodzieńczą twórczość jako błahą rozrywkę. Ellis, która zawodowo pisze dla teatru, jest tym szczególnie rozczarowana. Dlatego też Emilka ze Srebrnego Nowiu jest bardziej interesującą postacią. Ona wybiera swoją pasję, i jest w stanie poświęcić dla niej wszystko, nawet miłość ukochanego mężczyzny. Oczywiście, na końcu dostaje jedno i drugie, ale nie przychodzi jej to łatwo. Jest bardzo prawdziwa w swoim zaangażowaniu i poświęceniu.
Czy czytając „Przeminęło z wiatrem” też chciałyście, żeby Scarlett zdobyła Ashleya? Ja nie – nigdy nie lubiłam tego bezbarwnego słabeusza, która ma cudowną żonę, ale nie przeszkadza mu to brać Scarlett od czasu do czasu w ramiona, całować ukradkiem, jednocześnie zapewniając, że nigdy nie będą mogli być razem. Samantha Ellis jednak przyznaje, że chciała Ashleya dla Scarlett. Rett zdobył ostatecznie jej serce, ale nie mogła znieść tego, jak on i Scarlett unieszczęśliwiali się nawzajem. Przy kolejnym czytaniu jednak ze zdziwieniem stwierdziła, że równie ciekawą bohaterką jest Melania, którą zresztą sama Margaret Mitchell uważała za najważniejszą postać swojej powieści.
Samantha Ellis wspomina też sporo postaci, których nie znam zbyt dobrze. Nie czytałam „Franny i Zoey” Salingera, nie znam też zbyt dobrze Nandy, bohaterki „Frost in May” Antonii White. Na półce stoi wciąż nieprzeczytana „Cold Comfort Farm” Stelli Gibbons, klasyk z 1932 roku, którego bohaterka, Flora Poste, jest jedną z niewielu, które zdaniem Ellis nie straciły nic ze swojego uroku. Mam jednak swój zestaw postaci znaczących, i w przeciwieństwie do Ellis, nie wszystkie są postaciami kobiecymi. Tomek Wilmowski wywarł bardzo realny wpływ na moje późniejsze życie, zaszczepiając we mnie pasję do podróży i chęć dowiedzenia się jak najwięcej o historii i geografii odwiedzanych krajów. Kilku ważnych dla mnie bohaterów literackich można znaleźć na liście trzydziestu sześciu książek na trzydzieści sześć lat, którą sporządziłam w grudniu.
„How to be a heroine” to lekka i przyjemna lektura. Nie ma tu zbyt pogłębionej analizy, styl przypomina notkę blogową – autorka jest zresztą blogerką i fragmenty książki ukazały się pierwotnie na jej blogu. Świetnie czyta się fragmenty dotyczące jej życia, zwyczajów kultywowanych w jej rodzinie, jej pierwszych związków. Duża część książki mówi zresztą o miłości. Fascynujące jest czytanie o tym, jak lektury pomogły autorce wydostać się poza swój krąg kulturowy, dały jej determinację do przełamywania barier i pokonywania oporu rodziców. Nie jest to poważna literatura, ale większość moli książkowych odnajdzie w niej sporo radości. Jeśli boicie się czytać po angielsku, ale chcielibyście spróbować, ta książka może być idealna – jest napisana bardzo przystępnym językiem, bez trudnego słownictwa. Mimo że autorka skończyła literaturę w Cambridge, pisze prosto i zrozumiale – to nie jest książka krytyczna, a pamiętnik, pisany dla osób, które tak jak ona kochają książki. Polecam, aczkolwiek ostrzegam – lista książek do przeczytania może się wam znacząco wydłużyć, Samantha wspomina bowiem dziesiątki tytułów i postaci, a pisze o nich z takim ciepłem i uczuciem, że trudno nie mieć ochoty na sięgnięcie zarówno po te, których się nie zna, jak i odświeżenie sobie tych lubianych, ale dawno nie czytanych.
Moja ocena: 5/6
No Comments