Nieco niepokoi mnie fakt, że wciąż chwalę kolejne książki. Nie wiem, czy wynika to z tego, że jestem mało krytyczna? Chyba nie do końca, po prostu mój krytycyzm odzywa się już na etapie wyboru lektury i staram się czytać książki wybrane starannie. Zresztą nie czuję przymusu kończenia zaczętej książki, jeśli mi się ona nie podoba i dlatego często porzucam lekturę po kilkunastu stronach i nawet o niej tu nie wspominam.
Piszę o tym, ponieważ mam za sobą książkę, która zbliża się niebezpiecznie do doskonałości i szczerze mówiąc, nie wiem, jak ją opisać. O „The Road” Cormaca McCarthy czytałam już kilka miesięcy temu. Mogłam ją kupić w oryginale, ale nie mogłam się zdecydować – bałam się po pierwsze tematu końca świata, po drugie zaś sława książki wielkiej, książki doskonałej jest nieco onieśmielająca. I pewnie jeszcze długo bym się wahała, ale „Droga” ukazała się w polskim tłumaczeniu, w kilku gazetach od razu pojawiły się entuzjastyczne recenzje, a ja posłuchałam impulsu i kupiłam ją od razu, a kilkanaście godzin później nie mogłam się oderwać i czytałam tak długo, dopóki nie skończyłam.
„Droga” to niezwykle prosta opowieść o końcu naszego świata. Katastrofa, która do końca świata doprowadza, nie jest opisana, domyślamy się, że jest to wojna atomowa. Słońce jest przysłonięte chmurą popiołu, jego promienie nie docierają do ziemi, panuje więc coraż większy mróz. Rośliny, zwierzęta i większość ludzi zginęli. Nieliczni, którzy przeżyli, są zagrożenie dla innych, w obliczu braku żywności organizują się w bandy kanibali. Tę jałową ziemię przemierza dwójka wędrowców – ojciec i jego kilkuletni syn. Ich imiona nie są znane, jak również to, jakim cudem udało im się przetrwać już kilka lat. Wędrują na Południe, w poszukiwaniu choć trochę cieplejszego miejsca. Idą drogą, drogą, która stanowi zagrożenie, ponieważ wędrują nią także inni ocaleni, śmiertelnie groźni. Idą, choć w ich wędrówce nie ma nadziei na znalezienie lepszego miejsca. Nie szukają towarzystwa, unikają ludzi.
Forma powieści jest ograniczona do absolutnego minimum. Nie ma żadnego zbędnego słowa, a precyzja i zwięzłość tworzą język metaforyczny, poetycki, często bliski przypowieści. Ojciec i syn rozmawiają w prosty sposób, o prostych, a zarazem najtrudniejszych kwestiach. Chociaż nie mogą mieć żadnego celu, ojciec ma misję – chronić syna. Za wszelką cenę. Niesie rewolwer z dwoma kulami, ale wątpi, czy w krytycznym momencie będzie potrafił zastrzelić własne dziecko, aby obronić je przed straszniejszym od śmierci losem. Mówi do syna, że „niosą ogień”, i faktycznie, syn przejmuje na siebie rolę Mesjasza, stając w obronie każdej istoty napotkanej na drodze oraz twierdząc, że to właśnie on musi przyjąć na siebie wszelkie ciężary tego świata.
Nie dzieje się nic, ale dzieje się wszystko. Pomimo braku faktycznych wydarzeń, napięcie nie ustepuje, a rytm powieści jest bardzo wyraźnie wyznaczany przez kolejne zagrożenia. I pomimo że wiemy, że nadziei nie ma, to sam fakt istnienia tej dwójki, dwóch dobrych ludzi, którzy zawsze pozostaną dobrzy – jak ojciec zapewnia syna, niesie w sobie jakiś promyk.
Cormac McCarthy napisał powieść tak sugestywną, że po jej lekturze jestem przerażona i głęboko przekonana, że jeśli nasz świat się skończy, będzie to wyglądało dokładnie tak, jak on to opisał. Jednocześnie jednak, jako że sama jestem matką kilkuletniego dziecka, widzę w tej powieści nie tylko realistyczny obraz apokalipsy, ale także metaforę wędrówki z dzieckiem przez życie, wędrówki, w czasie której musimy je nieodwołalnie opuścić, zaś świat, na którego pastwę je rzucamy, jest tylko trochę mniej groźny od tego, który opisał McCarthy. Na szczęście są na nim jeszcze dobrzy ludzie, którzy niosą ogień.
Piękna książka, doskonała w formie, przejmująca w treści. Boję się, że już w marcu odkryłam książkę roku – oby nie, bo co mam czytać przez pozostałe miesiące?
Piszę o tym, ponieważ mam za sobą książkę, która zbliża się niebezpiecznie do doskonałości i szczerze mówiąc, nie wiem, jak ją opisać. O „The Road” Cormaca McCarthy czytałam już kilka miesięcy temu. Mogłam ją kupić w oryginale, ale nie mogłam się zdecydować – bałam się po pierwsze tematu końca świata, po drugie zaś sława książki wielkiej, książki doskonałej jest nieco onieśmielająca. I pewnie jeszcze długo bym się wahała, ale „Droga” ukazała się w polskim tłumaczeniu, w kilku gazetach od razu pojawiły się entuzjastyczne recenzje, a ja posłuchałam impulsu i kupiłam ją od razu, a kilkanaście godzin później nie mogłam się oderwać i czytałam tak długo, dopóki nie skończyłam.
„Droga” to niezwykle prosta opowieść o końcu naszego świata. Katastrofa, która do końca świata doprowadza, nie jest opisana, domyślamy się, że jest to wojna atomowa. Słońce jest przysłonięte chmurą popiołu, jego promienie nie docierają do ziemi, panuje więc coraż większy mróz. Rośliny, zwierzęta i większość ludzi zginęli. Nieliczni, którzy przeżyli, są zagrożenie dla innych, w obliczu braku żywności organizują się w bandy kanibali. Tę jałową ziemię przemierza dwójka wędrowców – ojciec i jego kilkuletni syn. Ich imiona nie są znane, jak również to, jakim cudem udało im się przetrwać już kilka lat. Wędrują na Południe, w poszukiwaniu choć trochę cieplejszego miejsca. Idą drogą, drogą, która stanowi zagrożenie, ponieważ wędrują nią także inni ocaleni, śmiertelnie groźni. Idą, choć w ich wędrówce nie ma nadziei na znalezienie lepszego miejsca. Nie szukają towarzystwa, unikają ludzi.
Forma powieści jest ograniczona do absolutnego minimum. Nie ma żadnego zbędnego słowa, a precyzja i zwięzłość tworzą język metaforyczny, poetycki, często bliski przypowieści. Ojciec i syn rozmawiają w prosty sposób, o prostych, a zarazem najtrudniejszych kwestiach. Chociaż nie mogą mieć żadnego celu, ojciec ma misję – chronić syna. Za wszelką cenę. Niesie rewolwer z dwoma kulami, ale wątpi, czy w krytycznym momencie będzie potrafił zastrzelić własne dziecko, aby obronić je przed straszniejszym od śmierci losem. Mówi do syna, że „niosą ogień”, i faktycznie, syn przejmuje na siebie rolę Mesjasza, stając w obronie każdej istoty napotkanej na drodze oraz twierdząc, że to właśnie on musi przyjąć na siebie wszelkie ciężary tego świata.
Nie dzieje się nic, ale dzieje się wszystko. Pomimo braku faktycznych wydarzeń, napięcie nie ustepuje, a rytm powieści jest bardzo wyraźnie wyznaczany przez kolejne zagrożenia. I pomimo że wiemy, że nadziei nie ma, to sam fakt istnienia tej dwójki, dwóch dobrych ludzi, którzy zawsze pozostaną dobrzy – jak ojciec zapewnia syna, niesie w sobie jakiś promyk.
Cormac McCarthy napisał powieść tak sugestywną, że po jej lekturze jestem przerażona i głęboko przekonana, że jeśli nasz świat się skończy, będzie to wyglądało dokładnie tak, jak on to opisał. Jednocześnie jednak, jako że sama jestem matką kilkuletniego dziecka, widzę w tej powieści nie tylko realistyczny obraz apokalipsy, ale także metaforę wędrówki z dzieckiem przez życie, wędrówki, w czasie której musimy je nieodwołalnie opuścić, zaś świat, na którego pastwę je rzucamy, jest tylko trochę mniej groźny od tego, który opisał McCarthy. Na szczęście są na nim jeszcze dobrzy ludzie, którzy niosą ogień.
Piękna książka, doskonała w formie, przejmująca w treści. Boję się, że już w marcu odkryłam książkę roku – oby nie, bo co mam czytać przez pozostałe miesiące?
No Comments