wycieczki bez celu

Faktura, barwa, zapach…

14 października 2011

Moi rodzice remontują swoje mieszkanie. Robią to po raz pierwszy od dość dawna i widać, że sprawia im to przyjemność – wybierają płytki, wzory, dopasowują do nowych szafek. Remont wprawdzie dotyczy pomieszczeń, w których książek zazwyczaj nie ma, czyli głównie kuchni i łazienki – zazwyczaj, bo u nas akurat książki są w dosłownie każdym zakamarku, tym niemniej w szale porządkowania zaczynają ściągać z najwyższych półek zakurzone tomy, przestawiać je, segregować. A ja, choć nie mieszkam tam już od wielu lat, nie mogę pozbyć się uczucia lekkiego dyskomfortu.

W naszym domu książek zawsze było więcej, niż czegokolwiek innego. Nie mając cioci zagranicą, nie mogłam pochwalić się w szkole dżinsami czy supermodnymi wtedy getrami we wzory. O ile jednak mojemu bratu brak szpanerskich ciuchów chyba nieco przeszkadzał, dla mnie bardziej liczył się fakt, że nigdy nie mogłam narzekać na mały wybór lektur. Moi rodzice kupowali wszystko, co było, od zeszytowych wydań powieści Karola Maya to dzieł zebranych Hłaski, które „akurat rzucili”. Najbardziej ekscytujące chwile mojego dzieciństwa to momenty, gdy mama wracała z pracy i wyciągała z torby kolejny, długo wyczekany tom Ani. Nawet nocne premiery Harry’ego Pottera nie mogą się z tym równać!

O ile książki kupowane przez mamę zawsze trafiały od razu w mój najpierw dziecięcy, potem nastoletni gust, o tyle tata potrafił bardziej zaszaleć. Rzeczonego Hłaskę przytargał z księgarni przepełniony dumą, która nie spotkała się bynajmniej z pełną aprobatą mamy, jako że pięć opasłych tomów zajęło sporo miejsca na półce. Tato niewzruszenie stwierdził, że kiedyś jego dzieci będą się w tych książkach zaczytywać, i że trzeba się zaopatrzyć na przyszłość. Niestety nie spełniliśmy z bratem pokładanych w nas nadziei i Hłasko nadal stoi nietknięty w moim starym pokoju, co nie przeszkadza mi w pełni popierać tatę w jego idei gromadzenia książek na gorsze czasy. Tacie zresztą zawdzięczam odkrycie „Winnetou”, który na wiele miesięcy zawładnął niegdyś moją dziecięcą wyobraźnią. Czytałam go zanim zostałam zapisana na szkolny kurs angielskiego, dlatego też Old Shatterhand zawsze był dla mnie Charlesem, czytanym tak, jak się pisze: „Harles”. Byłam wręcz zdruzgotana, gdy kiedyś, po latach, dotarło do mnie, że jego imię to „Czarls” – poczułam się, jakby w moim domu zamieszkał nagle obcy.

Nie mogę przemóc się do „Winnetou” w wersji książkowej. Mieliśmy zeszytowe wydanie w sześciu częściach, nadal je zresztą mamy, ale niestety nie da się ich już czytać – miejsca przy zszywkach podarły się dokumentnie i znaczna część każdej strony jest nieczytelna. Zresztą wiele książek ma dla mnie wygląd ściśle określony. „Mała Dorrit” nie jest wcale mała – to opasłe, szare, matowe tomisko. Podobnie wygląda „Faraon”. Choć nie znoszę filmowych fotosów na okładkach, „Potop” istnieje dla mnie tylko w filmowej właśnie wersji, bo taka stała w naszym domu od zawsze. Części z tych książek już nie ma, części nie chciałabym nawet zatrzymać, a jednak ich kolor i wielkość są wyryte gdzieś w głębi mojej głowy. Anne Fadiman napisała we wstępie do swoich genialnych esejów o książkach, co uważa za istotę czytania: „nie chęć nabycia nowej książki, ale to, jak podtrzymujemy związki ze starymi, tymi, które przebywają z nami od lat, z tymi, których faktura, barwa czy zapach stały się nam tak bliskie, jak skóra naszych dzieci.” Choć dla kogoś nieczytającego takie stwierdzenie może brzmieć co najmniej dziwnie, jest całkowicie prawdziwe. Poznałabym z zamkniętymi oczami moje rozpadające się egzemplarze przygód Tomka, błyszczącą Kalevalę w wygiętej okładce, malutkiego, chropowatego „Mistrza i Małgorzatę”. Takie przywiązanie do konkretnych egzemplarzy może czasem jednak powodować problemy, których najlepszym przykładem jest historia naszej Rodzinnej Wojny O Tolkiena.

Mieliśmy, a właściwie mój tato miał, piękne trzy tomy „Władcy pierścieni” w tłumaczeniu Skibniewskiej w kultowym już dzisiaj wydaniu Czytelnika z roku 1981. Kiedyś, jeszcze przed moim przyjściem na świat, w przypływie jakiejś nagłej fantazji tato obiecał swojemu szwagrowi, że jeśli ten kiedykolwiek się ożeni, to dostanie tegoż Tolkiena, będącego obiektem jego pożądania, w prezencie ślubnym. Obietnica była złożona dość lekkomyślnie, opierając się na założeniu, że rzeczony szwagier do ołtarza zaciągnąć się nigdy nie da. Jak łatwo się domyślić, wiele lat później do tego wielkopomnego wydarzenia doszło, a szwagier, wówczas już mój ojciec chrzestny, przypomniał o obiecanym prezencie. Problem polegał na tym, że będąc już wtedy od kilkunastu lat na świecie, traktowałam te książki jako swój drogocenny skarb. O obietnicy złożonej przed laty nic nie wiedziałam, a gdy się dowiedziałam, odmówiłam oddania książek. Nastąpiły kolejne lata podchodów i podstępów, wskutek których mój wujek jest obecnie w posiadaniu tomów dwóch, a ja trzeciego, i nic nie wskazuje, że ktokolwiek z nas skompletuje całość;) Oczywiście, można to wydanie zakupić na allegro, i kilkakrotnie już się łamałam, ale wydaje mi się to pewnego rodzaju zdradą w stosunku do moich ukochanych woluminów.

Buszowanie wśród półek z książkami rodziców to jedna z zakazanych przyjemności dzieciństwa. Nie wiem co prawda czy była ona zakazana wprost, wydaje mi się, że rodzice nie mieli nigdy żadnych zastrzeżeń co do mojego szperactwa, tym niemniej nie byłam tego wówczas pewna i przeglądanie ich książek miało dla mnie posmak zakazanego owocu. Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że książka o drobnoustrojach jest czymś, czego nie powinnam czytać. Wyniosłam ją z pokoju rodziców ukradkiem i z wypiekami na policzkach czytałam pod kołdrą o bakteriach i wirusach. Lata później znalazłam gdzieś w tylnym rzędzie książki, która bardziej nadawały się do wywoływania rumieńców – „Pamiętniki Fanny Hill” i „Wspomnienia chińskiej kurtyzany”. Co ciekawe, znajomość tej pierwszej pomogła mi kiedyś wywrzeć dobre wrażenie na ćwiczeniach z osiemnastowiecznej literatury angielskiej. Obawiam się, że obecnie mało które dziecko swoje pierwsze zetknięcie z erotyką przeżyje czytając zakurzoną książeczkę sprzed dwustu pięćdziesięciu lat…

Nasze mieszkanie było raczej niewielkie, ale mnie zawsze wydawało się obszerne. Być może dlatego, że mieściło takie nieprzebrane bogactwa – całe, różnorodne światy, wiedzę wszelkiego rodzaju w licznych encyklopediach, skarby fikcji, klejnoty poezji. W czysto fizycznym sensie było tego taka sama obfitość. Książki stały ciasno w dwóch, czasem trzech rzędach na każdej dostępnej półce, leżały w stosach na regale, czasem tłoczyły się gdzieś w szafce. Do dzisiaj zdarza mi się odkrywać u rodziców książki, których nigdy wcześniej nie widziałam, choć warstwa kurzu dobitnie świadczy o tym, że nie pojawiły się tam w ostatnich latach. Zaczytane egzemplarze serii z kluczykiem stoją obok oprawnych w skórę starych woluminów, wyszukiwanych kiedyś przez tatę w antykwariatach. Są częścią mojego dzieciństwa, częścią mnie. I niewygodnie mi na myśl, że są przesuwane, przestawiane, że – o zgrozo! – niektóre z nich mają zostać wyniesione do komórki, do piwnicy…

Niby wiem, że tak właśnie bywa. Część z tych książek to starocie nikomu nie przydatne. Sama ich nie biorę, bo szkoda mi miejsca, bo nie mam biblioteki z prawdziwego zdarzenia. Kurz na nich zalegający musi od czasu do czasu zostać wymieciony. Zresztą i tak nie znikną całkiem, zmienią jedynie miejsce. Ale i tak przy każdej wizycie u rodziców wrzucam ukradkiem do torby kilka kolejnych tomów – ukradkiem, bo w moim własnym domu też na nie miejsca nie ma i nie powinnam ich tu właściwie przywozić. Zresztą wyglądają tu dziwnie, trochę nie na miejscu – przynależą do tamtego ciasnego, dziewczęcego pokoju i widać, że czują się nieswojo w moim poznańskim mieszkaniu. Liczę jednak, że po jakimś czasie się tu zadomowią, i że dla mojej córki będą stanowiły stały element świata. Że i ona swoje dzieciństwo wspominać będzie przez pryzmat kolejnych przynoszonych przez rodziców (w jej wypadku także przez dziadków – szczęściara!) lektur, że zapamięta pojawiające się u mnie stosiki, że Dickens nie tylko nie będzie dla niej pusto brzmiącym nazwiskiem, ale wręcz będzie miał zawsze kolor zielony, tak jak „Wielkie nadzieje” na mojej półce. Muszę tylko pamiętać, żeby w stosownym momencie zabrać rodzicom „Pamiętniki Fanny Hill” i ustawić je gdzieś w tylnym rzędzie…

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply