Siedzę sobie w fotelu, z mruczącym kotem na kolanach. Jest cicho, wszyscy już śpią, ja mam dopiero co rozpoczętą ciekawą książkę na stoliku, przede mną zaś mój jedyny w tym semestrze prawie całkiem wolny weekend. W takich chwilach jak ta myślę sobie, że zazdroszczę Amerykanom ich dzisiejszego święta, bo mimo iż powodów do narzekania znalazłabym sporo, wdzięczna jestem za to, co mam. Jest coś ujmującego w święcie, którego jedynym celem jest dziękowanie.
Zresztą nie ukrywajmy, o ile indyk mnie nie kusi, to tradycyjne ciasto dyniowe chętnie bym dzisiaj zjadła. Na przykład takie, wypróbowane już kilkukrotnie i zawsze pyszne.
Lubię Święto Dziękczynienia także dlatego, że od kilku lat nie słabnie moja fascynacja pierwszymi amerykańskimi osadnikami. Podziwiam odwagę tych, którzy wsiedli na statek, zabierając zaledwie kilka skrzynek z niezbędnymi rzeczami, aby rozpocząć nowe życie w miejscu, o którym nie wiedzieli kompletnie nic. Niezachwianie wierzyli w to, że gdzieś za morzem będą mogli praktykować dowolną religię, wyznawać jakąkolwiek filozofię. Fascynują mnie świetnie wykształcone kobiety, które zaznały rozkoszy życia dworskiego – bywały na balach, kolacjach, przedstawieniach, a potem wsiadły na statek i wraz z mężami pojechały budować proste chaty, uprawiać kukurydzę, szyć ubranka dla dzieci. Jedną z takich właśnie kobiet była Anne Dudley, świetnie wykształcone, władające kilkoma językowi dziewczę, które w wieku lat szesnastu poślubiło 9 lat starszego Simona Bradstreeta, aby dwa lata później wyruszyć u jego boku do Nowego Świata. Anne Bradstreet została pierwszą publikującą poetką amerykańską, w międzyczasie rodząc ośmioro dzieci i przeprowadzając się siedem razy (a jej biblioteczka liczyła podobno ponad 800 woluminów! Było co wozić…)
Święto Dziękczynienia ma jednak swój początek 9 lat przed tym, jak Bradstreetowie przybyli do Nowej Anglii. Koloniści, którzy w 1620 roku przybyli na statku Mayflower, mieli przed sobą ciężką zimę. Nie byli przygotowani na ciężki klimat Nowej Anglii. Było im zimno, ich ubrania były cienkie, zaś zboża, które ze sobą przywieźli, nie chciały się przyjąć w niezbyt żyznej glebie. Jesienią na ląd wysiadły 102 osoby, 45 nie dożyło wiosny. Na statku płynęło zaledwie 18 dorosłych kobiet, 13 z nich zmarło. Ofiar byłoby jeszcze więcej, gdyby nie niespodziewana pomoc, która przyszła ze strony Indian. Gdy wydawało się, że sytuacja jest beznadziejna, pojawił się niejaki Squanto, Indianin który mówił po angielsku! Schwytany przed laty w niewolę, przez kilka lat mieszkał i pracował w Londynie, a gdy po latach powrócił do Ameryki, okazało się, że jego plemię zostało zdziesiątkowane przez ospę przywiezioną prawdopodobnie przez nowych osadników. Kolonia Plimouth znajdowała się w miejscu dawnej wioski Squanto, i to właśnie on pomógł białym podnieść się po tej strasznej pierwszej zimie. Wraz z innymi miejscowymi Indianami, nauczył ich jak sadzić kukurydzę i jak ją nawozić złowionymi rybami. Pokazał im, jak łapać śledzie na nawóz i węgorze do jedzenia, a nawet tego, że psom trzeba podwiązywać przednią łapę w okresie siewów, żeby nie wykopywały cennego nawozu.
Gdy jesienią 1621 roku zboże i inne uprawy pięknie obrodziły, koloniści postanowili zorganizować dziękczynną ucztę. Mężczyźni upolowali cztery gatunki zwierzyny, wcale nie jest jednak pewne, czy był wśród nich indyk. Uczta trwała trzy dni, odbywały się także zabawy i zawody sportowe, w których brali udział również Indianie. Dziewięćdziesięciu Indian brało udział w całej uczcie, spośród białych kobiet wydarzenia tego dożyły zaledwie cztery.
Szkoda, że nie ma u nas książek, które opisywałyby ten okres. Ze studentami przerabiam czasem kronikę Williama Bradforda „Of Plimouth Plantation”, jednak nie da się ukryć, że trudny to tekst. Czekam na jakąś powieść osadzoną w tych fascynujących czasach lub na polskie wydanie którejś z licznych biografii osadników. Tymczasem osobom znającym dobrze język angielski polecam lekturę poematu Henry’ego Wadswortha Longfellowa „The Courtships of Miles Standish”- tak, tak, nie przerażajcie się, to wprawdzie długi, ale melodyjny i niezbyt trudny tekst o fascynującym trójkącie miłosnym, rozgrywającym się pomiędzy trójką pielgrzymów – wśród bohaterów opowieści są podobno przodkowie poety. Tekst można bez trudu znaleźć online, choćby tutaj (także w wersji na Kindle).
Amerykańskim czytelnikom mojego bloga życzę spokojnego, radosnego świętowania! I dziękuję bardzo Wam, jak też i wszystkim pozostałym, za to, że mnie odwiedzacie, czytacie i inspirujecie!
I mój ukochany wiersz Emersona:
For each new morning with its light,
For rest and shelter of the night,
For health and food, for love and friends,
For everything Thy goodness sends.
~Ralph Waldo Emerson
No Comments