Powoli kończę "The Gathering". Nie wiem wciąż, co o tej książce myśleć. Rozbija mnie na drobne kawałki, których nie mogę poskładać. Najpierw mnie znudziła, potem zirytowała, a teraz wciąga wręcz narkotycznie, aby po chwili zirytować. Opis na okładce i streszczenia są całkiem mylące – to nie jest irlandzka saga rodzinna, a przynajmniej nie taka, jaką wyobrażamy sobie słysząc to określenie. Narratorka i zarazem główna postać, może nawet jedyna istotna, jest także rozbita i pogubiona. I nie wiem sama, dlaczego wciąż odnajduję w niej siebie, chociaż nic mnie z nią nie łączy.
Dzisiaj już pewnie nie skończę. Tak, 22.30 to późna pora dla mnie, nawet przy dobrej książce;) Tymczasem przeczytajcie fragment…
"Two years ago, I had a letter from Ernest. He was writing to tell me that he was leaving the priesthood, though he had decided to stay with his little school in the high mountains. Ans his bishop might have a few things to say about this, so he decided not to tell his bishop – he was, in fact, telling no one except friends and family… that it was no longer 'Father Ernest’, but just plain old 'Ernest’ again. Once a priest always a priest, of course – so he wasn’t exactly telling lies by keeping his mouth shut. 'I have no place to live but my own heart,’ he wrote, meaning he would conduct his life as before, but on privately different terms.
And I thought this was the stupidest stuff I had ever heard until, sitting on a stool in the Shelbourne bar, I wondered what might happen if I just carried on as usual, told no one, changed nothing and decided no to be married after all.
And I wondered how many people around me are living with and sleeping with and laughing with their spouses on just this basis, and I wondered how sad they were. Not very, by the looks of it. Not sad at all."
Ja też zaczęłam się zastanawiać…
No Comments