Nigdy nie przepadałam za westernami.
Kiedyś wybrałam się nawet na westernowy maraton. Oglądaliśmy trzy filmy jednej nocy. Zasnęłam w połowie drugiego, trzeci pamiętam jak przez mgłę. Owszem, kochałam Winnetou miłością bezkrytyczną, fascynowali mnie Indianie i czytałam o nich sporo, ale cała reszta westernowego świata mnie raczej nudziła. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Jeśli bowiem faktycznie świat Dzikiego Zachodu wydawał mi się niezbyt pociągający, to dlaczego zaczytywałam się nie tylko w książkach Karola Maya, ale także w serii Curwooda? Kochałam wszystkie opowieści o traperach, o życiu w ciągłym starciu z dziką przyrodą Ameryki Północnej. Mit amerykańskiego Zachodu działał, choć nie potrafiłam go jeszcze nazwać lub opisać.
Do dzisiaj nie jestem wielbicielką westernowej estetyki, choć od tej reguły są wyjątki – filmy, które mogę oglądać po wielokroć, na przykłąd „W samo południe”. Jednak sama idea amerykańskiego Zachodu (wolę to określenie niż Dziki Zachód, który się zbyt westernowo kojarzy) nadal silnie działa na moją wyobraźnię. Zachód to dla mnie przede wszystkim miejsce, w którym szukający czegoś ludzie musieli zmierzyć się z krajobrazem tak rozległym i wrogim, że trudno nam to sobie nawet wyobrazić. Zetknięcie człowieka z dziką przyrodą to jeden z moich ulubionych tematów. Lubię czytać o samotnych wędrówkach, o wspinaczce wysokogórskiej, o życiu blisko przyrody. W narracji o amerykańskim Zachodzie ludzie podążający w stronę ziemi, którą chcieli uczynić swoim domem, zderzają się z dzikim krajobrazem i jego wcześniejszymi mieszkańcami w sposób porażająco bezwzględny. Na ekstremalne wyprawy wyruszają zazwyczaj ludzie świadomi tego, co ich czeka i względnie dobrze przygotowani. Osadnikami byli zaś zwyczajni ludzie, czasem odważni, a czasem po prostu zdesperowani. Kobiety, które nie miały pojęcia, z czym przyjdzie im się zmierzyć, szły, bo taką decyzję podjął ich mąż lub ojciec. Mężczyźni szli, bo coś słyszeli, niezbyt dokładnie, ale uznali, że zaryzykują. Po dotarciu na miejsce zaś tworzyli swój świat na nowo, często w sposób bezwzględny i z użyciem przemocy, nie zawsze też skutecznie. Ich kruchość w obliczu przestrzeni zachodniej Ameryki wydaje się wręcz absurdalna.
Ostatnio pojawiają się na naszym rynku kolejne doskonałe książki dotyczące amerykańskiego Zachodu właśnie, dlatego zachęcam, żebyście spróbowali zmierzyć się z tym tematem. Może nie interesują was pojedynki kowbojów i szeryfów, ale to, jak zachowuje się człowiek w warunkach najbardziej skrajnych, jest chyba zawsze warte zgłębienia. Wybrałam dziesięć książek o amerykańskim Zachodzie, które z różnych przyczyn wywarły na nie wrażenie, ale z pewnością nie jest to dziesiątka najlepszych książek o Zachodzie. Takiego wyboru nie potrafiłabym dokonać, a i zbyt dużo książek jeszcze przede mną.
Od dołu:
Joanna L. Stratton „Pioneer Women. Voices from the Kansas Frontier”
Książka, dzięki której ponownie zainteresowałam się amerykańskim Zachodem, wiele, wiele lat po tym, jak po raz ostatni odstawiłam na półkę „Winnetou”. Przeczytałam o niej na jakimś amerykańskim blogu, a że czytałam wtedy dużo o życiu kobiet w dziewiętnastowiecznej Anglii, postanowiłam, że dowiem się czegoś też o tym, co działo się po drugiej stronie oceanu. Joanna Stratton odnalazła zbiór relacji spisanych przez kobiety, które żyły na amerykańskim Zachodzie, zebrała je w całość i opracowała. To absolutnie fascynujący obraz kobiet Zachodu – Indianek, osadniczek, matek, żon, nauczycielek i uczennic. Ich celem nie było przetrwanie, one chciały stworzyć wokół siebie cywilizowany świat, często walczyły o swoje prawa i mierzyły się z niewyobrażalnymi trudnościami. To solidna książka historyczna, którą czyta się jak powieść.
S. C. Gwynne „Imperium Księżyca w Pełni. Wzlot i upadek Komanczów”, tłum. Bartosz Hlebowicz
W swojej świetnej serii amerykańskiej, wydawnictwo Czarne umieściło już dwa tytuły dotyczące Dzikiego Zachodu. „Imperium Księżyca w Pełni” to historia plemienia, które najbardziej zaciekle walczyło z najeźdżcami. Z książki wyłania się dość przerażający obraz świata, w którym przemoc była na porządku dziennym. Nic nie jest jednak proste i jednoznaczne – porywane białe dzieci nie chcą wracać do swoich rodzin, białe kobiety zakochują się w swoich porywaczach, a ci bywają nie tylko genialnymi i okrutnymi wojownikami, ale także zręcznymi politykami.
Hampton Sides „Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu”, tłum. Tomasz Ulanowski
Kolejna pozycja w tej samej serii to klasyczna, westernowa opowieść. Jej bohaterem jest niejaki Kit Carson, traper-legenda, który walczył z Indianami, ale też bywał ich sojusznikiem. Przez pryzmat jego niejednoznacznej biografii autor opowiada historię podboju Zachodu. Losy Carsona są zaś tak barwne, że trudno uwierzyć, iż to wszystko naprawdę się zdarzyło.
Philipp Meyer „Syn”, tłum. Jędrzej Polak
Wiele lat zajęła Meyerowi praca nad książką, która miała za zadanie odmitologizować historię amerykańskiego Zachodu. Powstała
saga rodzinna osadzona w Teksasie, który jest swego rodzaju soczewką skupiającą to, czym naprawdę jest Ameryka. Ja nie potrzebowałam pozbywać się złudzeń, ale i tak lektura mnie zachwyciła. Losy trojga bohaterów, którzy są niesamowicie żywi, są pretekstem do opowiedzenia o tym, kim właściwie są dzisiejsi Amerykanie.
Larry McMurty „Na południe od Brazos”, tłum. Michał Kłobukowski
To nie jest książka, o której można napisać w kilku zdaniach. To powieść absolutna, zawierająca chyba wszystko, o czym możecie w kontekście amerykańskiego Zachodu pomyśleć. Doskonale zbudowane postaci, motyw drogi, a w tle westernowy, przytłaczający krajobraz. Przeczytam jeszcze przynajmniej raz, zanim pokuszę się o jakiś dłuższy tekst. Za swoją powieść McMurty dostał Pulitzera, Michał Kłobukowski zaś nagrodę Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich.
A. B. Guthrie „Droga na Zachód”, tłum. Tadeusz Jan Dehnel
Pisałam już o tej książce szerzej tutaj. Grupa bardzo różnych ludzi wyrusza do Oregonu, by tam zacząć nowe życie. Kilkumiesięczna podróż w niewielkiej grupie to nie tylko fizyczne wyzwanie. Przede wszystkim to czas, w którym wyjdą na jaw ich słabości, a opowieść o życiu na szlaku jest tak naprawdę opowieścią o tym, kim byli ludzie, którzy ten szlak przemierzali. Powieść można czytać jako samodzielne dzieło, jest jednak częścią sześciotomowego cyklu i stanowi drugi z kolei tom. Pozostałe nigdy nie ukazały się po polsku – czytałam niedawno pierwszy w kolejności, czyli „The Big Sky” i również jestem pod wrażeniem.
Cormac McCarthy „Przeprawa”, tłum. Jędrzej Polak
Właściwie mogłabym umieścić w tej dziesiątce dowolną powieść Cormaca McCarthy’ego, może za wyjątkiem „Drogi”. Dlaczego właśnie „Przeprawa”, będąca drugim tomem Trylogii Pogranicza? Może dlatego, że jednym z bohaterów jest wilczyca, a lubię wilki? Dla mnie to kolejna powieść doskonała, zawierająca wszystko, za co kocham opowieści o amerykańskim Zachodzie. Jest tu człowiek i dziki zwierz, jest wędrówka w nieznane, jest mierzenie się ze sobą i z otoczeniem. Nie wiem, jak McCarthy to robi, ale dla każdej jego książki zarywałam noc.
Thomas Berger „Mały wielki człowiek”, tłum. Lech Jęczmyk
Dopiero teraz do mnie dociera, że o większości z tych książek dotąd nie pisałam. Nie jestem pewna, dlaczego, być może przez to, że po lekturze każdej z tych książek wiedziałam, że będę je chciała przeczytać jeszcze raz. Nie inaczej było z „Małym wielkim człowiekiem”, z którym znajomość zawarłam stosunkowo niedawno. To rasowa powieść łotrzykowska osadzona w realiach Dzikiego Zachodu, kolejna, która przez pryzmat losów konkretnej postaci opowiada historię Ameryki. Przezabawna, smutna i wciągająca.
John Williams „Butcher’s Crossing”
Książki Williamsa ukazały się ponad pięćdziesiąt lat temu, po czym zostały na ponad pięćdziesiąt zapomniane. W 2013 roku pewien brytyjski księgarz odkrył dla świata „Profesora Stonera”, ale moim zdaniem „Butcher’s Crossing” jest jeszcze lepszą powieścią. Williams bezlitośnie rozprawia się z mitem Dzikiego Zachodu, wysyłając na prerię idealistycznego i kompletnie nieprzystosowanego młodego człowieka. To czysta, skondensowana opowieść o konfrontacji człowieka z naturą, nie ma w niej zbędnego słowa. Nie ma też Indian i kowbojów, jest jednak sporo brutalnej prawdy o życiu w dziczy i o tym, kim jesteśmy i kim możemy się stać.
Laura Ingalls Wilder „Little House on the Prairie”
Tej książki nie mogło zabraknąć, choć to grubo polukrowana i ugrzeczniona opowieść dla dzieci. Laura Ingalls Wilder pisze jednak w oparciu o własne wspomnienia, a jej wizja rodziny budującej dom na prerii (a także w gęstym lesie i nad potokiem w innych cześciach cyklu) naprawdę działa na wyobraźnię. Wiemy, że to przesłodzona wersja, przy odrobinie wyobraźni można sobie sporo dopowiedzieć, a najlepiej sięgnąć po jedną z biografii autorki i dowiedzieć się, jak było naprawdę. Cały cykl zaś, składający się z dziewięciu części, to naprawdę urocza i bardzo relaksująca lektura.
Interesuje was tematyka amerykańskiego Zachodu? Czytaliście w dzieciństwie Maya, Wernica albo Curwooda? Kogo umieścilibyście w waszej dziesiątce?
6 komentarzy
Gość: ferragus,
2016/10/24 07:51:22
Całkiem niedawno wydana powieść „Ptak dobrego Boga” Jamesa McBridea w pomysłowym i konsekwentnym tłumaczeniu Macieja Świerkockiego. Nadzwyczaj ciekawa, a ponadto zabawna. Z pogranicza wywołanego tematu, a jakby z samej jego głębi. Words, words…
Gość: staro,
2016/10/24 08:22:32
Lubię Zachód, i ten westernowy, Dziki, i ten opisywany w innych książkach. Moją wyobraźnię niezmiennie i niezmiernie porusza opis Zachodu i wyprawy przez Góry Skaliste w „Bastionie” Stephena Kinga. Na fali fascynacji górskich sięgnęłam też po „Dziką drogę” Cheryl Strayed (Wild: From Lost to Found on the Pacific Crest Trail). Trochę mnie rozczarowała, spodziewałam się czegoś więcej, może niekoniecznie literatury najwyższych lotów, ale więcej na temat samych gór i ludzi. Jednak pomimo tego książka ta znalazła się na liście moich best of, właśnie z powodu miejsc, w których się jej akcja rozgrywa.
A „Mały wielki człowiek” – czy tu też sprawdza się hasło, że książka lepsza od ekranizacji? Jeśli tak, to muszę koniecznie ją przeczytać!!! 😉
Gość: Michał Stanek, *
2016/10/24 11:07:59
U mnie w notesie leży taka lista już gdzieś od roku, tyle że ograniczona do przekładów na polski, ale z kolei ja nie ograniczałem się do dziesiątki. Może kiedyś doszlifuję, ale to będzie subiektywny przegląd od Maya przez Okonia i Szklarskich (których nadal lubię), za to z pominięciem Wernica, który mi nigdy nie podszedł. Za to warto przypomnieć o „Małym Bizonie” Fiedlera.
Spośród przekładów dobrałbym podobnie, chyba tylko zamiast „Przeprawy” wybrałbym bardziej archetypiczne „Rącze konie”. „Krwawy południk” jest z kolei na tyle wyjątkowy i znany, że warto o nim wspomnieć w komentarzu. Ale to wyjątkowo ciężka książka. Na liście mam też Jacka Schaefera („Jeździec znikąd” – czcigodny klasyk), „Witajcie w Ciężkich Czasach” Doctorowa (bodaj pierwszy literacki antywestern) i „Dramat w Wolim Jarzmie” Waltera Wan Tilburga Clarka (z kolei klasyk westernu psychologicznego). Jest jeszcze „Wirgińczyk”, o którego pytałaś na FB – nie czytałem, ale on się chyba zestarzał…
„Syn” – jeszcze nie czytałem, czekam z niecierpliwością na pierwszy recenzencki egzemplarz w moim życiu, ale umiarkowanie entuzjastyczna recenzja Jane Doe daje do myślenia.
Niebywale zaintrygowałaś mnie Williamsem, po „Stonerze” wiem, że to wyjątkowy pisarz. Mam nadzieję, ze ktoś to wyda po polsku – wiatry są pomyślne, bo ta tematyka ta pojawia się ostatnio często, a Williams pośmiertnie też złapał wiatr w żagle. Jeśli to niedługa książka, przeczytałbym nawet w oryginale (w końcu debiut McMurtry’ego „Horseman, Pass By” się udało), ale w PL niezbyt tania (allegro). Poczekam więc na pewnie na przekład. Za to „The Big Sky” Guthrie’go mam pod ręką, w mojej bibliotece stoi wydanie z 1958 r. 🙂
„Mały Wielki Człowiek” miał w sobie coś drażniącego w stylu, jedna z niewielu książek, które przerwałem, ale to było dawno, patrzyłem wtedy na tą tematykę mocno idealistycznie, może byłem po prostu za młody. Muszę kiedyś podejść jeszcze raz. Świetny jest natomiast klasyczny film z Hoffmanem.
Są jeszcze „Bracia Sisters” deWitta, ale prawdę mówiąc nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Sympatyczne, ale powierzchowne. „Zjawa” – najciekawsze jest tło historyczne, wszystko ponad nim drażni literacką nieporadnością (więcej na blogu). Jest jeszcze „Tańczący z Wilkami” Michaela Blake’a, jeszcze bardziej powierzchowny (podobnie jak film, mimo jego niebywałej audiowizualnej urody).
Wspomniana przez kogoś na FB „Eskorta”- przejmująca mocna książka, zazębiająca się ze Stratton. Biorąc pod uwagę tematykę aż dziwne, że ją przeoczyłaś 🙂
A McMurtry? No cóż, „Brazos” czytałem od 1991 roku jakieś 11-12 razy i nie potrafię jej w składny sposób opisać. Ale zaprawdę powiadam wam, jeśli ktoś miałby przeczytać w życiu tylko jeden western, to powinien być to właśnie ten. 🙂 Pozdrowionka.
opty2
2016/10/24 13:50:11
Owszem, w dzieciństwie czytałam wszelkie książki o tematyce „dzikiego zachodu”, później trochę westernów obejrzałam, m.in. serial „Na południe od Brazos” i nawet mam na półce „Rio Bravo” oraz sześciopak Sama Peckinpaha ale moja fascynacja tym tematem już przeminęła, zupełnie jak choroba wieku dziecięcego:)
Gość: Kultureska,
2016/10/28 15:26:43
Słowo „western” lub „dziki zachód” i na mnie wpływają negatywnie. Skojarzenia: słabej jakości zdjęcia pełne czerwonego piachu, czerwonych bandan, ostróg i spierzchniętych twarzy wykrzykujących jedną z odmian joohoo, albo ihaaa. Są jednak wyjątki i są to wyjątki kinowe. Szczególnie polecam:
– Zabójstwo Jesseego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda
– Nienawistna ósemka
To jedne z najlepszych filmów jakie oglądałam.
Do książek z zachodnimi klimatami jeszcze chyba nie dorosłam.
joly_fh
2016/11/04 14:43:34
No, a „Zjawa”? Też nie przepadam za tematyką westernową, ale tu zarówno książka, jak i film mnie zachwyciły