Do krainy wiecznych łowów odszedł w sobotę Peter Matthiessen, autor książki, którą określam mianem „książki mojego życia”. Wprawdzie na to określenie zasługują jeszcze dwie inne lektury, jednak gdy ktoś zapyta mnie o najważniejszą dla mnie książkę, moje myśli zawsze idą w kierunku „Śnieżnej pantery”.
Napisałam już o Matthiessenie dla Lubimy czytać, jeśli więc nic wam to nazwisko nie mówi, przeczytajcie. Nikt nie pisał o przyrodzie piękniej od niego. Praktykował buddyzm i jego książki przesiąknięte są tą filozofią. Stawał w obronie mniejszości narodowych i ginących gatunków zwierząt, pisał piękne, wielowarstwowe powieści i poetyckie książki podróżnicze. Pokochałam go za „Śnieżną panterę” właśnie – książkę o podróży w Himalaje, podróży smutnej, bo w żałobie. W Himalajach Matthiessen obserwował uważnie ludzi, zwierzęta, krajobraz, ale szukał czegoś więcej. Odnalazł – spokój, sens i radość. Nie zobaczył śnieżnej pantery, o której marzył, ale wierzę, że teraz obserwuje ją na zielonych pastwiskach.
Mam niewielką kolekcję jego książek – po polsku wydano zaledwie dwie z około trzydziestu, które napisał. Każda z tych na półce ma swoją historię. Kolejne tytuły na Kindlu, ale przy okazji kupię je w wersji papierowej, bo to są książki, po których chce się pisać, podkreślać, zaznaczać fragmenty.
Marzy mi się polskie wydanie jego przedostatniej powieści – „Shadow country”, za którą dostał National Book Award – w wieku 81 lat! Jego ostatnia powieść ukaże się jutro. Nie doczekał tego. Na polskie tłumaczenia czeka też piękna historia o żurawiach – „The Birds of Heaven”. I wiele innych.
Jak zawsze gdy odchodzi ważny dla mnie pisarz, wyjmuję jego książki z półki. Przeglądam, czytam słowa, które kiedyś podkreśliłam, znajduję kolejne warte zapamiętania. Matthiessen trafia wprost do mojego serca. Bliska mi jest filozofia Wschodu, którą on także przyjął jako swoją. Przeczytajcie sami – kilka moich ulubionych akapitów „Śnieżnej pantery”.
„Sekret gór polega na tym, że one po prostu istnieją, tak jak i ja: ale góry istnieją po prostu i koniec, a ja nie. Góry nie mają żadnego ukrytego „znaczenia”, one same są znaczeniem; one są. Słońce jest okrągłe. Rozbrzmiewam życiem i góry też rozbrzmiewają, a gdy je słyszę, rozbrzmiewamy razem. Rozumiem to, nie umysłem, lecz sercem, wiedząc, jak daremne są próby uchwycenia czegoś, czego nie sposób wyrazić, wiedząc, że kiedy będę to w przyszłości czytać, pozostaną tylko słowa.”
„Nauka postępuje w kierunku teorii fundamentalnej jedności, kosmicznej symetrii (jak w jednolitej teorii pola) – a czym się one w końcu różnią od jedności, którą Platon nazwał „nie do wyrażenia”, „nie do opisania”, od holistycznej wiedzy podzielanej przez tyle społeczności na ziemi, łącznie z chrześcijanami, póki rewolucja przemysłowa nie zrobiła z ludzi Zachodu nowych barbarzyńców? W Stanach Zjednoczonych, zanim pod koniec zeszłego wieku spirytualistyczne bzdury nie pomyliły mistycyzmu z okultyzmem, dyskredytując jedno i drugie, William James napisał doskonałe dzieło o metafizyce; Emerson mówił o „mądrej ciszy, uniwersalnym pięknie, z którymi każda część i cząsteczka jest połączona w odwiecznej Jedności…”; Melville odwoływał się do „głębokiej ciszy, tego jedynego głosu Boga”; Walt Whitman sławił najstarszy sekret, że żaden Bóg nie jest „bardziej boski niż ty sam”. A później, niemal wszędzie, jasną i delikatną poświatę, która otaczała życie blaskiem a śmierć Spokojem, przyćmił rażący blichtr technologii. Niemniej ta poświata jest wszechobecna, jak światło gwiazd. Człowiek musi ją dostrzec, jeśli chce przezwyciężyć strach przed bezsensem życia, bo żaden, choćby największy „postęp” jej nie zastąpi. Jak żarłoczne małpy przechytrzyliśmy sami siebie i teraz wypełnia nas trwoga.”
„Ogarnia mnie ogromna wdzięczność za to, że tu jestem, że w ogóle jestem, bo nie ma potrzeby wiązać się z ośnieżonymi górami, aby poczuć się wolnym. Nie jestem tu po to, żeby szukać „zwariowanej mądrości”, a jeśli tak, to nigdy jej nie znajdę. Jestem tu po to, aby tu być, jak te skały, niebo i śnieg, jak ten grad padający prosto ze słońca.”
„Noga ześlizguje mi się z wąskiej krawędzi i w tym ułamku sekundy, kiedy igiełki strachu przeszywają mi skroń i serce, wieczność krzyżuje się z czasem teraźniejszym. Myśli i czyny niczym się nie różnią, a kamień, powietrze, lód, słońce, groza i jaźń stanowią jedno. Prawdziwa radość to wydłużyć ten moment najwyższej świadomości na zwykłe chwile, na każdą minutę doznań, przeżywać je jak sęp lub wilk, które stanowiąc centrum swego świata, nie odczuwają potrzeby zgłębiania sensu życia. W oddechu, który bierzemy, leży sekret tego, co usiłują nam przekazać wszyscy wielcy nauczyciele, a co jeden z lamów określił jako „precyzję, otwartość i bystrość teraźniejszości”. Celem medytacji nie jest oświecenie, ale nauka, jak zwracać uwagę na najzwyklejsze rzeczy, jak być obecnym i nic więcej tylko być obecnym, jak wnosić dbałość o „teraz” w każde wydarzenie codziennego życia. Być gdzie indziej to „malować oczy na chaosie”. Kiedy obserwuję błękitne owce, to mam obserwować błękitne owce, a nie myśleć o seksie, niebezpieczeństwie czy teraźniejszości, bo ta teraźniejszość – nawet kiedy o niej myślę – już minęła.”
„To jest bliższe mojej idei wolności – możliwość i perspektywa „wolnego życia”, beztroskiego podróżowania bez uniesień, ale i bez uczucia pogardy, ze spokojną akceptacją wszystkiego, co mnie spotyka. Jestem wolny, bo się przed niczym nie bronię, wolny nie w sposób niedojrzały, nieuznający zakazów, ale wolny w sensie określanym przez buddystów tybetańskich mianem „zwariowanej mądrości”, a przez Camusa „skokiem w absurd”, który się zdarza w ramach życiowych ograniczeń. Absurdalność życia, które się może skończyć, zanim się je zdoła zrozumieć, nie zwalnia człowieka z obowiązku (wobec tej cząstki siebie, która jest nierozłączna z wszechbytem) przeżycia swych dni odważnie i godnie.”
No Comments