Kolumbia to państwo trudne do ogarnięcia. Od czterdziestu lat pogrążona w wojnie domowej, w której przeciwko sobie stają rozmaite grupy paramilitarne oraz świetnie uzbrojone kartele narkotykowe. Wojna trwa tu już tak długo że na stałe wsiąkła w tkankę tego kraju. Podobnych miejsc jest na świecie więcej. Mnóstwo ludzi żyje w ciągłym zagrożeniu, w cieniu strzelanin, porwań, bomb. Nam, urodzonym i wychowanym w pokoju i dobrobycie trudno jest w jakikolwiek sposób zidentyfikować się z nimi. Ich życie jest dla nas abstrakcją, a kolejne migawki z zamachów przyjmujemy dość obojętnie. Jakżeby inaczej? Żyjemy praktycznie na innych planetach.
Jest jednak sposób na poznanie życia tych ludzi i na chociaż chwilowe zidentyfikowanie się z nimi. Umożliwia nam to literatura, wielka literatura, która potrafi dokonać niemożliwego i zbliżyć do siebie dwa skrajnie różne światy. Potrafi sprawić, że przez moment dotykamy Obcego i staje się on nam bliski, znajomy. Przejmujemy się jego losem. Wyrywamy wszechogarniającej znieczulicy.
Taką moc ma powieść Emilio Rosero „Między frontami”, nagrodzona Independent Foreign Fiction Prize 2009. Jej głównym bohaterem i narratorem jest żyjący w fikcyjnym kolumbijskim miasteczku San Jose emerytowany nauczyciel, którego wszyscy nazywają Profesorem. Poznajemy go w oddziałującej na wszystkie zmysły, sielankowej scenie – stojąc na drabinie, Profesor zrywa pomarańcze, podglądając nagą żonę sąsiada opalającą się na tarasie. Ta scena obudziła moją tęsknotę za życiem w ciepłym klimacie, w promieniach palącego słońca, wśród pomarańczy i orchidei. To jednak będzie powieść o wojnie, nawet jeśli zaczyna się idyllicznie. „A było tak – w domu Brazylijczyka przez cały czas śmiały się ary.” Być może to śmiech papug i zapach rozgrzanej słońcem ziemi pomaga mieszkańcom San Jose przetrwać.
San Jose położone jest nieszczęśliwie – wokół miasta ciągną się pola koki. Przemoc jest cały czas gdzieś obecna, ludzie znikają tu i ówdzie. Dwie lub nawet trzy armie walczą w okolicach miasta, zbliżając się coraz bardziej. I tak to już jest na świecie, że bezpieczniej jest być żołnierzem , uzbrojonym i mającym zaplecze, niż cywilem. Mieszkańcy San Jose czasem znikają. Wszyscy o tym wiedzą, odwiedzają rodziny tych, którzy zniknęli, ale nie rozpamiętuje się tego. Dopóki walczące armie nie zbliżą się do miasta, życie toczy się możliwie zwyczajnie i leniwie. Jednak gdy żołnierze różnych grup, których nazw nigdy nie poznajemy, pojawiają się w mieście, rusza lawina, której nie da się zatrzymać
Jakby na przekór doniesieniom prasowym, które szczegółowo relacjonują nazwy walczących ugrupowań i nazwiska ich przywódców, cywilne ofiary pozostawiając bezimiennymi, Rosero skupia się na mieszkańcach San Jose, podając nam ich imiona i opowiadając ich historie, zaś armie toczące bój wokół miasta nie zostają nazwane. Skazane są na bezimienność, tak jak zazwyczaj dzieje się z ich ofiarami. Chepe, właściciel restauracji, ma ciężarną żonę, spodziewają się córeczki, której dadzą na imię Angelika. Żona zostaje porwana krótko przed porodem. Hej sprzedaje paszteciki (empanady) zawsze na tym samym rogu ulicy, tam też bezimienni napastnicy obetną mu głowę. Poznajemy kolejno mieszkańców miasteczka, po to tylko, aby utracić ich w bezsensownych aktach przemocy. Opowiada nam o nich Profesor, który uczył ich wszystkich, zna ich i rozumie. On sam jednak, początkowo opanowany, nawet lekko perwersyjny w swoim ciągłym podglądactwie, powoli pogrąża się w chaosie, traci opanowanie, orientację, pamięć. Zapada się w sobie, tak jak zapada się jego kraj.
Ta powieść przedstawia obraz ludzkości na skraju zagłady, całkowicie bezstronny i przerażający. Ludzie są tylko pionkami, nikt nie pozostaje nietknięty. Nie jest ważne, po której się stoi stronie. Każdy cywil jest tu ofiarą. Przemoc jest jednak przedstawiona delikatnie, współczująco wręcz. Jest wszechobecna, ale nie definiuje świata mieszkańców San Jose. Nawet w momencie największego przerażenia ludzie przystają na widok sąsiada, pochylają się nad jego losem, obdarzają zaufaniem, kochają. Ich świat się rozpada, a oni aż do momentu, gdy padnie strzał, pielęgnują sąsiedzkie więzi.
Zaczęłam czytać tę książkę w tramwaju i chociaż już po chwili czułam, że nie jest to odpowiednie miejsce, nie mogłam wyrwać się spod jej magnetycznego wpływu. To książka, którą chce się czytać wolno i uważnie. Dokończyłam tego samego dnia w domu, w ciszy, i siedziałam długo po przewróceniu ostatniej strony. Język Rosero jest hipnotyczny, a ton tak oderwany, że powieść staje się jednocześnie historią brutalnej rzeczywistości Kolumbii i alegoryczną przypowieścią o wojnie, o starości, o sile człowieka i nadziei. Sprawia, że przez krótką chwilę przestajemy być obojętni.
Moja ocena: 6/6
No Comments