Gdy napiszę za chwilę, o czym jest ta książka, z pewnością większość z czytelników od razu stwierdzi, że po nią nie sięgną, a przynajmniej nie prędko. Na samym wstępie zatem powiem, iż jest to jedna z najbardziej optymistycznych, dodających wiary książek, jakie czytałam. Nie da się jednak ukryć, że zarazem jedna z najcięższych.
W 1971 roku grupa marokańskich wojskowych zaplanowała zamach stanu. Próbę zabicia ówczesnego króla, Hassana II podjęto podczas jego przyjęcia urodzinowego. Próba rzecz jasna się nie powiodła, choć zginęła ponad setka gości, a zamachowcy trafili do więzienia o zaostrzonym rygorze. Byli wśród nich zarówno spiskowcy, jak i młodzi kadeci nie miejący pojęcia o tym, na jaką misję wysłali ich przełożeni. Jednym z nich był Salim, narrator powieści.
Po dwóch latach spędzonych w więzieniu pięćdziesięciu ośmiu więźniów zostało przewiezionych do specjalnego więzienia – Tazmamartu. Więzienie to za dużo powiedziane. Tazmamart składał się z dwóch podziemnych bunkrów podzielonych na malutkie, pojedyncze cele, w których dorosły człowiek nie mógł się wyprostować. Cele były pogrążone w całkowitych ciemnościach, miały jedynie mały otwór wentylacyjny nad drzwiami oraz niewielką dziurę służącą za toaletę. Więźniowie w nich zamknięci mieli powoli umierać. Nie mieli żadnej opieki medycznej, dostawali suchy chleb i wodę rano oraz makaron bez żadnych dodatków po południu. Na dwór wychodzili jedynie wtedy, gdy trzeba było pochować któregoś z ich towarzyszy. Żyli z karaluchami i skorpionami, które nauczyli się rozpoznawać po dźwięku. Spędzili w Tazmamarcie 18 lat. Przeżyło dwudziestu ośmiu.
Tahar Ben Jelloun napisał powieść na podstawie relacji jednego z ocalonych, powieść, która nie jest absolutnie tym, czego można by się po przeczytaniu powyższej historii spodziewać. Straszliwą historię, pełną okrucieństwa i bólu, opowiedział w sposób surowy i prosty. Odarł ją ze wszelkich rekwizytów, zostawiając jedynie silny i czysty głos Salima, Salima, który przeżył, dając świadectwo niezwykłej siły człowieka. W Tazmamarcie, nie mając niczego, wszystkiego się wyrzekł. Z niezwykłym zdyscyplinowaniem pracował nad sobą i modlił się. Wraz z towarzyszami stworzył niezwykłą wspólnotę – opowiadali sobie historie, liczyli godziny, recytowali Koran, uczyli się nawzajem. Salimowi przypadła rola gawędziarza – opowiadał o książkach, które czytał i filmach, które widział, wymyślał własne, skomplikowane fabuły. Oprócz tego medytował, przynajmniej dopóki ból zębów lub pleców nie przysłaniał wszystkiego.
Lektura tej książki boli. Gnijące ciała, żywcem zjadane przez karaluchy, wyrywane własnoręcznie zęby, tracący zmysły towarzysze, i ciemność, ciemność tym głębsza, że nie rozwiewana żadnym promykiem nadziei. Ale gdzieś w stęchliźnie i mroku tkwi człowiek, człowiek w swojej najpiękniejszej postaci, taki, jakim chcielibyśmy się widzieć, ale nie mamy odwagi w niego wierzyć. Człowiek, który nawet nie mając żadnej nadziei, nigdy nadziei nie traci.
Tahar Ben Jelloun nie był w Tazmamarcie. Dał głos człowiekowi, którego prawie nie zna, a jego relacja jest właściwie całkowicie fikcyjna. Początkowo miałam z tym problem. Wolałabym przeczytać rzeczywistą relację ocalonego, a przynajmniej taką, która powstała na bazie jego opowieści, tymczasem autor i bohater książki spotkali się zaledwie na kilka godzin. Jeśli jednak przyjmiemy „To oślepiające, nieobecne światło” nie jako reportaż, ale jako powieść, którą przecież jest, jest to wielka literatura. Porażająca i prosta. Autor okupił zresztą napisanie tej książki wieloma kłopotami. Pomimo iż jej zaczął ją pisać na prośbę Salima (nie wiem, czy imię jest prawdziwe), a nawet zawarł z nim umowę na piśmie, gdy książka się ukazała, jej bohater wyparł się jakichkolwiek związków z autorem, a nawet zarzucił mu kradzież dokumentów. Dziennikarze zaatakowali Tahara Ben Jellouna ze wszystkich stron. Marokańscy przyjaciele przestali się do niego odzywać, obawiając się reperkusji, obrońcy praw człowieka skrytykowali go za nienapisanie tej książki wiele lat wcześniej, gdy jej wydanie mogło przyczynić się do szybszego zamknięcie Tazmamartu. Na szczęście w tym zamieszaniu nie zagubiła się gdzieś rzecz najważniejsza – sama książka. W 2004 Tahar Ben Jelloun został za jej napisanie uhonorowany nagrodą IMPAC.
Całe to zamieszanie prawie zniechęciło mnie do sięgnięcie po „To oślepiające, nieobecne światło”, na szczęście jednak postanowiłam dać tej książce szansę wbrew wszystkiemu. Przeczytałam ją w ciągu jednej nocy. Poraziła mnie. To książka paradoksalnie pełna światła. Nie przegapcie jej.
Moja ocena: 6/6
No Comments