O Anne Rivers Siddons przypomniałam sobie przy okazji wyzwania południowego. Kiedyś czytałam jedną czy dwie książki tej autorki i zapamiętałam je jako całkiem przyjemne, odprężające lektury. „Uciekłam na wyspę” skusiło mnie więc w bibliotece, zwłaszcza, że mam słabość do wysp i chętnie sięgam po „wyspiarskie” książki. W wyspach jest jakaś magia – izolacja od świata zewnętrznego, bliskość morza, zmienność przyrody wokół – to wszystko działa jakoś kojąco. Nic dziwnego, że bohaterka książki Siddons, załamana po zdradzie męża i utracie matki, ucieka właśnie na wyspę.
Fabuła jest banalna do bólu. Kobieta w średnim wieku, czująca się staro i grubo, zdradzona przez męża nie może sobie poradzić z bólem i wstydem. Za namową przyjaciółki wyjeżdża na wyspę, na której powoli odnajduje spokój ducha. Gdy zdecyduje się spędzić tam całą zimę, w chatce nad jeziorem, zostaje wciągnięta w życie i problemy starych mieszkańców wyspy, aby w końcu stworzyć nową siebie i spotkać nowego mężczyznę. Czytaliśmy to już wiele razy, w wielu wydaniach. Jednakże sięgając po taką książkę, nie oczekujemy raczej oryginalności. Przewidywalność fabuły nie przeszkadza, zwłaszcza, że jest czasem lekko przełamana, ponieważ najważniejszy jest w tej książce klimat. Mała, zasypana śniegiem chata, na wpół oswojone łabędzie, tajemniczy, chory mężczyzna, rodzinne sekrety i kłamstwa wychodzące na jaw po latach – ten świat oczarowuje i przyjemnie jest spędzić w nim kilkanaście godzin.
Nie ma w tej książce dużo Południa, chociaż cała pierwsza część dzieje się w Atlancie. Wydawała mi się ona jednak nieco przegadana i nużąca. Dopiero gdy wraz z bohaterką przenosimy się na wyspę położoną na Północy, opowieść zaczyna rzeczywiście wciągać. Niby nic wielkiego, a jednak przyjemna, pełna wdzięku lektura.
Moja ocena: 4.5/6
No Comments