W ostatnich tygodniach wakacji miałam czas na czytanie, ale mniej pisałam recenzji. Teraz mam mało czasu i na jedno i na drugie, więc przynajmniej spróbuję nadrobić zaległości, zwłaszcza, że dwie z ostatnio przeze mnie przeczytanych książek raczej nie zostaną mi na dłużej w pamięci. Jedna bardziej mi się podobała, druga zdecydowanie mniej. Warto jednak o nich wspomnieć, bo były to całkiem przyjemne lektury do poduszki.
„Chwila zapomnienia” Penny Vincenzi nie zachęciła mnie bynajmniej okładką. Właściwie wypożyczyłam ją dla Mamy, ale po jej rekomendacji oraz po stwierdzeniu, że wpadam w jesienny dołek postanowiłam, że potrzebne mi jest jakieś łatwe i przyjemne czytadło. (Lekkim bym go nie nazwała, bo ma twardą oprawę i ponad 700 stron). Przeczytałam bez bólu, wciągnęła mnie, o jesieni zapomniałam na chwilę, czyli w swojej klasie jak najbardziej zdaje egzamin.
Jest to opowieść o trzech dziewczętach, które wybrały się w podróż dookoła świata. Przypadkowe spotkanie na lotnisku przeradza się w przyjaźń, która jednak kończy się dość gwałtownie jeszcze w trakcie podróży. Każda z dziewcząt idzie w swoją stronę, jedna z nich jednak zostawia „coś” po drodze – dziecko. Znaleziony na Heathrow noworodek jest porzuconym dzieckiem jednej z przyjaciółek – ale której? Tego dowiemy się po wielu latach, gdy dziewczęta są już dorosłe, zaś porzucone dziecko wyrasta na nastolatkę, która bardzo chce odnaleźć swoją biologiczną matkę.
Splata się tu dość wiele wątków, niektóre są ciekawiej poprowadzone niż inne, ale książka jako całość robi dobre wrażenie i na pewno może dostarczyć kilka godzin przyjemnej rozrywki. Po jej lektorzu stwierdziłam jednak, że mam na jakiś czas dość czytadeł i nabrałam ochoty na mroczny kryminał. Ot, taka nagła zachcianka…
Zachcianka oczywiście nie była trudna do spełnienia, biorąc pod uwagę moją półkę, pełną książek różnego rodzaju, które czekają tylko, żeby je wreszcie wziąć do ręki. Wybór padł na Lenę Laander i „Niech się rozpęta burza”, którą już dawno chciałam przeczytać. Ale niestety, o ile w przypadku „Chwili zapomnienia” nie miałam żadnych oczekiwań i nie mogłam się w związku z tym rozczarować, o tyle po tej książce spodziewałam się wiele i pewnie dlatego mnie nei zachwyciła.
Bohaterką jest Iiris, która po zdradzie męża wyjeżdża do małęgo miasteczka, z którego pochodzą jej rodzice i tam, trochę mimowolnie, odkrywa dawno zapomniane sekrety rodzinne. Poznaje historię swojej babki, która miała tajemniczy romans, a jej ukochana córeczka zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach w dniu narodzin swojego braciszka, ojca Iiris. Tematyka bardzo mnie zachęciła – uwielbiam książki o rodzinnych tajemnicach, o małych miasteczkach położonych gdzieś na północy. Wykonanie jednak rozczarowało – maniera pisarska Leny Laander okazała się dla mnie bardzo męcząca, poszatkowanie fabuły i ciągłe zmiany narratora mnie irytowały, zaś sama tajemnica mnie za bardzo nie wciągnęła. Być może, gdybym mniej spodziewała się po tej książce, spodobałaby mi się bardziej? Skończyłam ją, więc nie było tak całkiem źle, ponieważ ostatnio sporo książek zaczynam i nie kończę, jednak po kolejną powieść tej autorki raczej nie sięgnę. Nie jestem jednak zniechęcona do skandynawskiej serii wydawnictwa słowo/obraz terytoria i na pewno dam jej jeszcze szansę, zwłaszcza, że znowu pojawiła się książka o sekretach i małych miasteczkach 😉
Tymczasem czekam jednak niecierpliwie na jutrzejszego Noblistę, umilając sobie oczekiwanie lekturą „Greckiego skarbu” Irvinga Stone’a – opowieści o odkrywcy Troi, a przede wszystkim o jego żonie, przepojonej zapachami Grecji, więc jak najbardziej odpowiedniej na jesienną pluchę!
No Comments