Ostatnie dni biegną trochę na wariackich papierach. W piątek pojechaliśmy w góry na plener i festiwal fotografii. Niestety, ponieważ moje dziecko produkowało się scenicznie z okazji Dnia Matki, nie dało się wyjechać wcześnie, na miejscu byliśmy więc koło 1 w nocy. Cała sobota upłynęła na bieganiu, załatwianiu, organizowaniu, oglądaniu – ledwie był czas na wieczorne ognisko. A w niedzielę caluteńki dzień wracaliśmy w ulewnych deszczach… W tych warunkach czytane przeze mnie „Scottsboro” nie miało szans się sprawdzić. Ubolewam, ponieważ ogłoszenie Orange Prize już za chwilę, a ja nie przeczytałam żadnej z nominowanych książek, chociaż mam w domu dwie. Wydaje mi się zresztą, że „Scottsboro” nie doczytam w ogóle. Ciężko mi idzie, chociaż język jest fajny i oryginalny (część książki jest napisana południowym slangiem). Co z tego, skoro nie mogę się wciągnąć i już. Może jeśli dostanie nagrodę, to dam jej drugą szansę, ale jakoś wątpię. Obstawiam zupełnie inny tytuł.
Ze zmęczenia musiałam sięgnąć po coś innego, maksymalnie odprężającego. Myślałam o jakiejś winnicy w Toskanii tudzież cytrynach w Andaluzji, przypomniałam sobie jednak, że miałam zamiar sprawdzić na własnej skórze nasz rodzimy dom nad rozlewiskiem. Wzięłam więc książkę Kalicińskiej pełna najgorszych przeczuć. I wiecie co? Chyba to nastawienie, że to będzie jakiś koszmar, który rzucę po 30 stronach sprawiło, że się nawet całkiem wciągnęłam. Spodziewałam się kiepskiej książki, i pewnie dlatego nie mogłam się rozczarować i jakoś się wciągnęłam. Fakt – język jest koszmarny, ale poza tym jako lektura odstresowująca sprawdza się naprawdę nieźle. Zwłaszcza, gdy muszę odreagować prace, które sprawdzam codziennie;)
No Comments