dzielnica fikcji

Zamek, kuchenny zlew i książki

31 sierpnia 2013

Duchem jeszcze krążę po bezdrożach Tybetu, w głowie wciąż brzmią mi dźwięki pekińskiej ulicy, już zaczynam tęsknić za azjatyckimi kolorami, zapachami, a jednocześnie cieszę się, że znowu jestem w domu, że zdążyłam na śliwki, pomidory, maliny, i że zaczynają się pojawiać jesienne premiery książkowe.

Jak zwykle na takich wyjazdach, nie przeczytałam za dużo. Zbyt wiele dzieje się wokół mnie, żebym miała czas na książki, w dodatku tym razem miałam ze sobą tylko Kindla i musiałam się nim dzielić z Olą, która przeczytała jedyną zabraną książkę w kilka dni, a potem odkryła na moim czytniku folder z klasyką powieści młodzieżowej. Udało mi się jednak kilka dobrych książek przeczytać, zanim jednak o nich napiszę, podzielę się wrażeniami z lektury, którą pochłonęłam już po powrocie – teraz, kiedy mam ją na świeżo i bardzo chcę się z Wami podzielić.

Jest taka rzecz, która mnie zawsze szczególnie cieszy, jak pewnie zresztą każdego mola książkowego, który czyta angielskie książki w oryginale i chciałby się nimi czasem móc podzielić z rodziną i przyjaciółmi nie znającymi angielskiego. Kiedy książka, która mnie zachwyciła ukazuje się wreszcie, czasem po latach oczekiwania, po polsku, jest to jak małe święto. Niby tyle się u nas tłumaczy z angielskiego właśnie, a jednak wciąż jest mnóstwo książek, które w Wielkiej Brytanii są klasykami, wielokrotnie wznawianymi i kochanymi przez rzesze czytelników, a u nas wciąż ich nie ma. Ukazanie się na naszym rynku takiej książki jest wyjątkowym świętem, które należy celebrować. Dlatego liczę, że w najbliższych dniach tłumnie ruszycie do księgarń, żeby kupić książkę, na której polską edycję czekaliśmy ponad sześćdziesiąt lat.

„Zdobywam zamek” Dodie Smith (tytuł oryginalny „I capture the castle”) pojawia się w wielu rankingach na książkę wszech czasów, Brytyjczycy często wymieniają ją jako ukochaną książkę z młodości, pisarze zaliczają ją do książek, które chcieliby napisać lub zabraliby ze sobą do trumny. Gdy pierwszy raz po nią sięgałam, kilka lat temu, jeszcze zanim narodziło się Miasto Książek, byłam pełna oczekiwań i obaw. Spodziewałam się tak wiele, że byłam właściwie pewna, że się zawiodę – nie jest dobrze liczyć na tak wiele. „I capture a castle” jednak okazało się być dokładnie tym, na co po cichu liczyłam – słodką, zachwycającą, pełną czaru opowieścią, od które nie sposób się oderwać.

Pierwsze zdanie jest słynne. „Piszę, siedząc na kuchennym zlewie”. Siedemnastoletnia Cassandra, narratorka powieści, już od pierwszych słów zaznacza swoją obecność i to w istocie za jej sprawą ta historia jest tak wyjątkowa. Cassandra jest „rozmyślnie naiwna”, czarująca i posiada dar obserwacji. Wraz z rodziną mieszka w popadającym w ruinę zamku gdzieś w Sussex, co może brzmi romantycznie, w istocie zaś oznacza wielkie i zimne pomieszczenia oraz izolację od świata. Jej ojciec, James, napisał kiedyś powieść, która zapoczątkowała modernizm i stała się bestsellerem, od tego czasu jednak cierpi na brak weny i nie jest w stanie nic napisać. Jest jeszcze macocha – olśniewająco piękna Topaz, która była muzą i modelką słynnych malarzy, a teraz jest szaleńczo zakochana w Jamesie, starsza siostra Rose, marząca o pięknych ubraniach i dobrym zamążpójściu, oraz syn pokojówki Stephen, przystojny jak grecki bóg, skrycie kochający się w Cassandrze. Wszyscy są biedni jak myszy kościelne – gdy książka ojca się sprzedawała, wynajęli na czterdzieści lat zamek, a gdy zaczęło być gorzej, musieli posprzedawać wszystko, co mieli, łącznie z meblami. Żyją dosłownie o chlebie i wodzie (nie mają herbaty, a jedynie resztki kakao) i liczą na cud.

Cud nadchodzi wraz z dwoma młodymi, bajecznie bogatymi Amerykanami, którzy dziedziczą dom w sąsiedztwie. Gdy wieść o tym się rozchodzi, oczytane siostry mają natychmiastowe i jak najbardziej trafne skojarzenie z „Dumą i uprzedzenie” i panem Bingleyem, który wynajął Netherfield Park. Rose jest zdesperowana i czuje, że to jej jedyna szansa na dobre małżeństwo i wyrwanie się z biedy. Oczywiście, zgodnie z oczekiwaniami, obaj panowie któregoś dnia odwiedzają zamek, a życie całej rodziny nigdy już nie będzie takie same. Co nie znaczy, że reszta opowieści staje się romantyczną i przewidywalną bajką – na szczęście.

Cała historia jest ukazana oczami Cassandry, która marzy o zostaniu pisarką i spisuje wszystkie wydarzenia w pamiętniku. Cassandra, która początkowo jest w istocie naiwnym i romantycznie usposobionym dzieciakiem, znienacka musi dorosnąć. Obserwujemy jej przemianę z fascynacją – jest tak urocza, dowcipna, zarazem naiwna i zadziwiająco dojrzała. Jej opowieść żyje – autorka potrafi w zaskakujący sposób przywołać cała rodzinę i ich zadziwiające domostwo do życia przez dobór detali, dialogi (widać, że Dodie Smith była przede wszystkim dramatopisarką – jej dialogi skrzą się dowcipem).

To idealna książka dla moli książkowych. Pełno tu odniesień do innych dzieł literackich, bohaterowie z fascynacją rozprawiają o książkach i sztuce, zaś całe tło i klimat jest jakby żywcem wyjęty z marzeń niejednego czytelnika. Wiem, że podkręcam teraz wasze oczekiwania i że nie będziecie do końca wierzyć, że taka idealna książka może istnieć. Nie czuję jednak obaw – wiem, że jeśli sięgnięcie po „Zdobywam zamek”, będziecie zauroczeni.

Jedyne moje zastrzeżenie w kwestii polskiego wydania dotyczy tytułu – nie jestem przekonana co do tłumaczenia. „I capture the castle” rozumiem jako opisywanie zamku, próbę uchwycenia na papierze tego, co działo się w życiu rodziny Mortmainów, nie do końca rozumiem, co tłumaczka miała na myśli przez „zdobywanie” zamku. Jest to jednak mało istotne, zwłaszcza że tytuł faktycznie nie jest łatwy do przetłumaczenia w zgrabny sposób.

Moja ocena: 6/6

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply