Często słyszę, że jestem oczytana. Ludzie nie pytają nawet, czy coś czytałam, z góry zakładając, że na pewno tak, boją się polecać mi lektury, i w jakiś niewytłumaczalny sposób wierzą, że czytałam całą klasykę. Tymczasem prawda jest taka, że wcale się oczytana nie czuję. Natomiast przyznaję, że chciałabym oczytaną być. I zastanawiam się, jak to zrobić, i co to w ogóle w dzisiejszych czasach znaczy.
Czytuję często, a właściwie wręcz podglądam, zapiski z życia codziennego kobiet osiemnastowiecznych. Wtedy ludzie byli naprawdę oczytani! W listach dotyczących zwykłych spraw codziennych – pogody, zakupów, przemeblowania – cytują Rousseau, Woltera, Johna Locke’a. Czytają wiele godzin dziennie i są świetnie zorientowane we wszystkim, co się ukazuje – czytają poezje, eseje, a ukradkiem powieści. Nie mają wiele innych rozrywek, to prawda, ale są też ambitne – chcą czytać po francusku, znają łacinę i grekę, same piszą poezje, ciężko pracują nad kompozycją swoich listów.
Z drugiej strony, ich wiedza o świecie i literaturze jest znacznie bardziej ograniczona niż nasza. Nie mają dostępu do książek wydawanych za granicą, czytają niby dużo, ale mniej różnorodnie niż my teraz możemy.
W naszych czasach jest teoretycznie łatwiej. Podstawy oczytania zdobywamy, a przynajmniej powinniśmy, w szkole. Moje pokolenie miało naprawdę obszerną listę lektur obowiązkowych – czytaliśmy po kolei dzieła ze wszystkich epok, napisane przez pisarzy z różnych krajów. Mamy dostęp do wszystkich książek, o jakich możemy zamarzyć. A jednak w porównaniu z tymi dziewczętami sprzed dwustu pięćdziesięciu lat możemy czuć się mniej obyci literacko. Zwłaszcza jeśli po zdaniu matury lub skończeniu studiów naszą aktywność czytelniczą ograniczyliśmy do gazet i okazjonalnego kryminału. Mniej nam zależy na tym, żeby ludzie mieli nas za oczytanych. Często wolimy wręcz ukrywać to, że czytać lubimy, bojąc się, że zostaniemy wyśmiani i opatrzeni łatką dziwaka.
Czy więc w ogóle wypada jeszcze chcieć być oczytanym? I co to znaczy? Czy oczytany jest ktoś, kto zna tzw. klasykę literatury? Czytał Homera, wie, kim był król Lir i kto umiera w „Nędznikach”? A może trzeba się raczej orientować w tym, co się teraz wydaje, znać nazwiska popularnych pisarzy, czytać co roku książki kolejnych Noblistów?
Przyznaję, że staram się robić jedno i drugie. Uwiera mi nieznajomość niektórych dzieł, stąd na przykład wciąż nieukończona (niestety!) akcja czytania „Miasteczka Middlemarch”. Uważam jednak, że powinnam orientować się w tym, co się w literaturze dzieje współcześnie. I to nie tylko na naszym rynku, ale także za granicą, zwłaszcza na największym rynku anglosaskim. Czy to w ogóle ma sens? Czy nie wychodzę tym samym na jakąś literacką snobkę, która zamiast czytać to, co lekkie i przyjemne, chciałabym dokonać niemożliwego i orientować się ogólnie w literaturze?
W dzisiejszej Gazecie Wyborczej ukazał się artykuł o blogerach książkowych, w którym wymieniona jest cała grupa ludzi, którzy, tak mi się przynajmniej wydaje, są, a przynajmniej próbują być, oczytani. Niektórzy z nich są z pewnością bardziej oczytani niż ja, zamknięta trochę za bardzo w świecie literatury angielskojęzycznej. Ela czytająca naprawdę różnorodnie i wnikliwie, Piotr, który zawsze potrafi podać dobry przykład pisarza pasującego do kontekstu, Agnieszka, która do niedawna jeszcze czytała chyba ze sto książek rocznie, Jarek, wiedzący co we współczesnej polskiej literaturze piszczy, i dwie Kasie, które czytają masę polskich pisarzy, o których ja nie wiem kompletnie nic. Wszyscy oni, i wielu innych blogerów książkowych, których blogi znajdziecie w zakładkach obok tego postu, są żywym dowodem na to, że oczytanie nie jest całkiem przebrzmiałą wartością. Nie wiem, czy uświadamiają to sobie, ale jestem przekonana, że gdzieś w głębi duszy chcieliby być jeszcze bardziej oczytani, dla samych siebie (a teraz możecie w komentarzach uświadomić mi, jak bardzo się mylę!)
Czy więc oczytanie może jeszcze być wartością? Czy też jestem naiwna i powinnam się cieszyć, że ludzie w ogóle sięgają po książki, a nie płakać, że mało kto myśli o tym, żeby czytać w sposób poszerzający wiedzę i horyzonty? Gandhi powiedział kiedyś, że powinniśmy żyć tak, jakbyśmy mieli umrzeć jutro, ale zdobywać wiedzę tak, jakbyśmy mieli żyć wiecznie. Wydaje mi się to bardzo cenną myślą.
Takie życie nie jest popularne. Widzę to choćby na przykładzie swojej córki, której jakimś cudem udało nam się zaszczepić to przekonanie, że zdobywanie wiedzy jest fajne. No cóż, może i mam chętnie czytające i lubiące się uczyć dziecko, ale na pewno jej życie towarzyskie na tym cierpi. Ale przecież ma koleżanki, które tak jak ona mogą godzinami rozprawiać o minerałach, kosmosie i książkach fantasy.
Jak sądzicie – czy oczytanie może być w dzisiejszych czasach cenioną wartością? I czy w ogóle warto zawracać sobie głowę literackim dokształcaniem się? I kto to właściwie jest człowiek oczytany? Ten, kto czyta wszystko? Ten, kto zna klasykę literatury? A może po prostu ten, kto chce świadomie rozszerzać swoje literackie horyzonty, wychodząc poza strefę komfortu?
No Comments