Cóż za rewolucja w Buckshaw! Kilka dni przed Bożym Narodzeniem stare, zazwyczaj ciche i ciemne domostwo zapełnia się ludźmi i sprzętami. I nie są to zwyczajni goście, wśród nich jest bowiem słynna gwiazda filmowa Phyllis Wyvern. Z powodu kłopotów finansowych rodziny de Luce, domostwo zostało wynajęte ekipie filmowej i przekształcone w plan zdjęciowy. Tym razem przejęta jest nie tylko Flavia, ale także jej obojętne zwykle na wszystko siostry. A gdy panna Wyvern godzi się w celach charytatywnych odegrać w Buckshaw scenkę z Romea i Julii, ekscytacja ogarnia całe miasteczko i na przedstawienie schodzi się połowa mieszkańców Bishop’s Lacey. Przedświąteczny wieczór kończy się jednak raczej nieoczekiwanie – szalejąca śnieżyca uniemożliwia widzom powrót do domów. W tych jakże typowych dla kryminału okolicznościach przyrody, nocą zostaje znaleziony trup, i zanim policja da radę przedrzeć się przez zaspy, Flavia będzie miała nieograniczone pole do popisu.
Czwarta część przygód Flavii de Luce jest, jak dla mnie, książką idealną. Bo kto może się oprzeć takiemu splotowi okoliczności – zasypane śniegiem, odcięte od świata stare domostwo, zamknięty krąg podejrzanych, a w tle plan filmowy i odkryty przypadkiem w bibliotece stary tomik Szekspira. Flavia jest jeszcze bardziej urocza, niż zwykle – po nieco doroślejszym wystąpieniu w części trzeciej, tutaj znowu pokazuje, jak bardzo jest wciąż dziecinna, zastawiając pułapkę na świętego Mikołaja. Oczywiście, nie byłaby sobą, gdyby nie użyła do tego skomplikowanej chemicznej mikstury, którą umieściła w starannie wyselekcjonowanym kominie. Jak zwykle wyprzedza też o krok policję, z niezwykłą przenikliwością dostrzegając ślady, których nie widzą nieco nieudolni, acz sympatyczni policjanci. Wreszcie też jej siostry zyskują odrobinę bardziej ludzkie oblicza – Daphne, która nie wynurza nosa z książek, a tym razem akurat, całkiem stosownie zaczytuje się „Samotnią” Dickensa, wyrasta powoli na moją ulubienicę.
Literackich tropów jest tu, jak zwykle, mnóstwo. Oprócz Dickensa mamy oczywiście Szekspira, a piękna scena, w której pan de Luce recytuje fragment „Romea i Julii” przyprawia o dreszcze i niemalże łzy. Jakże cieszyłam się, że czytałam tę książkę w oryginale! Jak zwykle znaczący jest też tytuł, tym razem będący fragmentem poematu Tennysona, „Lady of Shalott”, znanego chyba każdemu miłośnikowi Ani z Zielonego Wzgórza. Jego bohaterka zostaje zamknięta w wieży, w której musi bezustannie tkać magiczną sieć. Rzucono na nią klątwę, która nie pozwala jej spojrzeć w kierunku Camelotu, chociaż nie wiadomo, co ją czeka, jeśli złamie ten zakaz. Spogląda więc na świat za pośrednictwem lustra, do czasu, gdy nie może już dłużej opierać się pokusie. Trudno nie dostrzec podobieństw między bohaterką Tennysona, a nieszczęśliwą gwiazdą, Phyllis Wyvern, która snuje swoje opowieści na taśmie filmowej, i ogląda je całymi nocami, tak jakby nie mogła patrzeć na świat bez pośrednictwa celuloidu. Tytułowych „cieni” jest zresztą w powieści więcej – cień Harriet, nieżyjącej matki Flavii, pojawia się częściej niż zwykle, i po raz pierwszy dowiadujemy się, jak bardzo Flavia ją przypomina. Czy to dlatego siostry ją dręczą? Bo nieznośne jest patrzenie na cień nieżyjącej matki?
Cieszę się, że mogłam przeczytać „I am half sick of shadows” właśnie teraz, gdy za oknem trzaskający mróz. Zastanawiam się, czy polski przekład ukaże się latem, czy też wydawca będzie czekał do kolejnej zimy… Niestety, nie mogę polecić lektury w oryginale każdemu, nie da się ukryć, że Bradley pisze dość trudnym językiem. Jeśli jednak dobrze czytacie po angielsku, to polecam tę lekturę właśnie teraz, zwłaszcza że to, moim zdaniem, najlepsza część cyklu do tej pory!
Moja ocena: 6/6
Na koniec amerykański trailer książki:
No Comments