Odbyłam wczoraj wycieczkę do Warszawy, do ambasady amerykańskiej, aby poddać się przesłuchaniu na okoliczność moich ewentualnych planów dotyczących łamania prawa i pozostania nielegalnie za oceanem w celu zarobkowym. Procedura ta jest niezbędna przy staraniu się o amerykańską wizę, która niestety wciąż jeszcze nas obowiązuje. Niby wiedziałam, że powinnam tę wizę bez problemu dostać, ale po wysłuchaniu różnych mrożących krew w żyłach opowieści, zaopatrzyłam się w całą teczkę dokumentów potwierdzających, że pracuję, zarabiam, mam gdzie mieszkać, i inne takie. Zabrałam nawet stary paszport, bo nowy mam tak dziewiczy, że aż podejrzany, a stary pełen jest ciekawych pieczątek i wiz dokumentujących mój zwyczaj wyjeżdżania i powracania do kraju w ustalonym wcześniej terminie i zgodnie z przepisami. No, może za wyjątkiem powrotu z Kirgizji przez Rosję bez tranzytowej wizy rosyjskiej, ale to by się już trzeba wczytać w niewyraźnie odbite pieczątki z cyrylicą…
W każdym razie uzbrojona w torbę papierów stawiłam się w ambasadzie, odczekałam swoje, obserwując kolejne odchodzące od okienka osoby, często wyraźnie zawiedzione, i wbrew rozsądkowi zaczynając odczuwać lekki stres. Było nie było, za cenę tej rozmowy z konsulem mogłabym kupić walizkę książek…
Nadchodzi moja kolej, podchodzę i słyszę pierwsze pytanie.
– Co ma pani zamiar robić w Nowym Jorku?
Na co odruchowo odpowiadam
– Zwiedzać.
– A co pani będzie zwiedzać?
– No, tak szczerze, to zapewne głównie księgarnie i miejsca literackie.
Konsul się trochę zdziwił, więc wyjaśniam, że uczę historii literatury amerykańskiej i chciałabym niektóre rzeczy i miejsca zobaczyć na własne oczy. Uśmiechnął się, nachylił i jakby od niechcenia rzucił pytanie:
– A kto jest pani ulubionym amerykańskim pisarzem?
– Emily Dickinson – odpowiadam bez wahania. Znowu uśmiech, i kolejny strzał.
– A z prozaików współczesnych?
I zaczęliśmy się przerzucać nazwiskami. Pan konsul oczytany był niewątpliwie, i choć ewidentnie mnie sprawdzał, po chwili zaczęliśmy sobie całkiem luźno gawędzić o Hawthornie, Franzenie i Eugenidesie. A na koniec jeszcze jedno pytanie:
– A Herman Melville?
– Uwielbiam go. Czytałam „Moby Dicka” z 5 razy, a „Bartleby the Scrivener” to moje najukochańsze opowiadanie z czasu studiów.
– Moje też – ucieszył się konsul. – No nic, życzę pani udanego wyjazdu, paszport z wizą przyjdzie w ciągu pięciu dni. Enjoy your stay in New York.
Nikt mi nie powie, że czytanie nie ułatwia życia, a literatura nie otwiera drzwi. I mam wreszcie niezbity argument dla studentów, dlaczego „Moby Dicka” trzeba znać:)
No Comments