Zgubne są skutki podczytywania książek kupionych dla kogoś. Bo jeśli tak się nieszczęśliwie zdarzy, że nie zdążymy skończyć lektury przed wręczeniem jej danej osobie, zostaniemy w połowie akcji i będziemy musieli czym prędzej biec do księgarni po własny egzemplarz.
Taki los sobie zgotowałam, kupując dla Dabarai „Kobietę bez twarzy” Fryczkowskiej. Z ciekawości zajrzałam do środka, wielkim wysiłkiem woli zmusiłam się do zamknięcia książki po kilkudziesięciu stronach, i musiałam przeczekać całe wakacje, zanim wreszcie udało mi się wziąć ją do ręki ponownie. Może to i lepiej, bo przytłoczona powakacyjnym stresem i nieciekawą atmosferą w pracy gdzieś tam z tyłu głowy usłyszałam cichutki głosik sugerujący, żeby może rzucić to wszystko, wynieść się gdzieś w jakąś głuszę, znajdując pracę jako nauczycielka angielskiego w wiejskiej szkole. Wszystkie uroczyska na rozlewiskach tudzież inne winnice mamią obietnicami sielskiego życia w małej, przyjaznej społeczności, w harmonii z przyrodą i przystojniakiem za płotem. Na szczęście Fryczkowska wybiła mi wszystkie te pomysły w ciągu kilku godzin zaledwie, i po spędzeniu dnia w Świątkowicach, w małej społeczności i blisko natury, z ulgą dostrzegłam za oknem anonimowe blokowisko (na wszelki wypadek nie będę w najbliższym czasie sięgać po „Domofon” Miłoszewskiego, żeby mi się za szybko nie odmieniło). Bo też Świątkowicom daleko do sielskiej atmosfery rodem z seriali i czytadeł. Wprawdzie Hanna Cudny to bohaterka żywcem z takich dzieł wyjęta – matka z dwójką dorastających dzieci, której mąż postanowił dokonać żywota wyskakując z okna ich blokowej, wielkomiejskiej sypialni, pogrążona w depresji rzuca pracę w dziale porad „Przyjaciółki” i wyprowadza się na Podlasie, by, nomen omen, uczyć angielskiego w szkole wiejskiej. W Świątkowicach jednak nic nie wygląda tak, jak to sobie wyobrażała. Ludzie nie są zbyt przyjaźni, raczej nieufnie obserwują każdy krok nowych przybyszów, na łąki wylewa się ścieki z pobliskiej garbarni, przyroda występuje pod postacią robactwa na werandzie i wszechobecnego błota, zamiast grzybobrania i robienia przetworów mamy dość krwawe i obrzydliwe świniobicie, zaś na domiar złego zaraz po przyjeździe córka Hanny znajduje trupa. I tak, zamiast kolejnego romansidła dostajemy kryminał najlepszego sortu, z soczystym opisem małej społeczności w tle.
Intryga kryminalna jest całkiem przyzwoita. Wprawdzie domyśliłam się kto jest winny trochę wcześniej, niż powinnam, ale autorce udało się mnie tak czy inaczej w kilku momentach zaskoczyć. Jednak tym, co decyduje o tym, że książkę czyta się naprawdę świetnie, jest rewelacyjna warstwa obyczajowa. I tak, w Świątkowicach zło czai się właściwie wszędzie. Umiejętnie podsycana atmosfera grozy powoduje, że razem z Hanną zaczynamy podejrzewać coraz to kolejne osoby. Wszyscy zdają się mieć coś do ukrycia, drobne grzeszki, na które na codzień wszyscy przymykają oko, nie zdając sobie sprawy, że konsekwencją może być poważne przestępstwo, zło wyrządzane pod nosem niby wścibskiej, a jednak częściowo ślepej, społeczności. Wszyscy snują intrygi, plotkują, obserwują otwarcie i zza firanek, ale gdy znika bez śladu jeden z mieszkańców wsi, a kilka dni później jego żona, nikt, nawet policja, nic nie robi. Nawet pływający w pobliskim jeziorze trup nie jest w stanie przekonać mieszkańców wsi, ze coś się niedobrego dzieje. Podejrzewają mafię ukraińską, bo przecież to nie może być nikt ze wsi, tu wszyscy się znają i nikt by czegoś takiego nie zrobił!
Hanna i jej jeszcze bardziej zagubione dzieci patrzą nieco z boku, naiwnym, ale świeżym spojrzeniem. Córka Hanny Michalina jest drugą narratorką i to jej oczami najczęściej oglądamy ten wiejski światek. Michalina jest zagubiona tak samo jak jej matka, nikt tego jednak nie widzi, wszyscy mają ją za grzeczną, trochę nieśmiałą dziewczynkę, desperację łatwiej zauważając w oczach jej starszego brata. Wszyscy troje są tak delikatni, tak nieszczęśliwi, że cały czas drżymy o ich los w tym złowrogim otoczeniu.
Jedyne moje zastrzeżenie dotyczy przesadnego nieco nagromadzenia wątków i tropów. Za dużo się tu dziwnych rzeczy dzieje. Oprócz kryminału mamy też elementy horroru, muszę przyznać, że bardzo udane i świetnie budujące klimat. Jest jednak też tajemnicza piwnica, postaci wchodzące nocą do domu, dziwne pobudki w nocy zawsze o tej samej porze, straszne sny mające swoje odniesienie w świecie rzeczywistym. Część z tych elementów zostaje niewyjaśniona. Dla mnie było ich trochę za dużo, były niepotrzebne, wystarczyłoby wprowadzić tylko część z nich. Trzeba przyznać jednak, że przyczyniają się do atmosfery grozy znakomicie.
Nie czytałam wcześniejszych książek Anny Fryczkowskiej, „Kobieta bez twarzy” budzi we mnie apetyt na więcej. Mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia przygoda autorki z kryminałem – ciekawie jest przeczytać dobrą historię osadzoną w realiach nie skandynawskiej, a naszej rodzimej prowincji, sugestywnie odmalowanych.
Moja ocena: 5/6
No Comments