Najfajniejszą chyba cechą pracy w oświacie jest to, że raz w roku można poczuć dobrze znaną z dzieciństwa, albsolutnie niepoważną radość wynikającą z rozpoczęcia wakacji. Nie urlopu, ale wakacji właśnie, długich i bezstresowych – nie muszę się martwić, że coś w firmie się dzieje, podczas gdy ja wypoczywam. Wczoraj sprawdziłam ostatnie egzaminy, wysłałam wyniki, i oficjalnie mogę stwierdzić, że jestem na wakacjach! Egzaminy były z historii literatury angielskiej, i jak to zwykle bywa, pomiędzy bardzo intrygującymi informacjami o tym, że Virginia Woolf napisała „Ulissesa”, i to w epoce romantycznej, zaś Szekspir słynął ze swoich powieści, refleksyjny nastrój mnie ogarnął. I tak sobie pomyślałam, że gdy zaczynałam pracę na uczelni, cieszyłam się jak głupia, że będę uczyć literatury. Wyobrażałam to sobie jako długie i pasjonujące dyskusje z elokwentnymi i oczytanymi studentami, poznawanie coraz to nowych, zapomnianych autorów itp. Nie muszę chyba dodawać, że rzeczywistość nie całkiem tak wygląda;) Zróbmy więc małe podsumowanie tego roku akademickiego. Najpierw cienie:
– Egzaminy. Gdy chodzę po sali, w której piszą egzamin studenci, z którymi spędziłam w tym roku jakby nie patrzeć całkiem sporo godzin, którym wystawiłam pozytywne oceny, i widzę dłonie zaciśnięte w pięść ze ściągą w środku, słuchawki w uszach i telefony komórkowe na kolanach, cały przemyślny system nakierowany na ściągnięcie tej jakże skomplikowanej informacji, że „Sen nocy letniej” napisał Szekspir, a Dickens to epoka wiktoriańska, to się trochę podłamuję. Podłamuję się jeszcze bardziej, gdy potem sprawdzam te prace w domu i przekonuję się, że połowa grupy nie ma do powiedzenia kompletnie nic na temat „Czekając na Godota”, któremu poświęciliśmy półtorej godziny zajęć.
– Niektóre zajęcia, zwłaszcza te, na które nikt oprócz mnie się nie przygotował. Ciężko jest prowadzić wyrafinowaną dyskusję, gdy jestem jedyną osobą na sali, która zna treść lektury.
– Zajęcia w weekendy. Zwłaszcza w każdy weekend. Osładza je fakt, że często się u nas zdarza, że studenci zaoczni są lepiej przygotowani od studentów dziennych, więc też przyjemniej się z nimi pracuje.
– Zajęcia z literatury amerykańskiej – mam do dyspozycji 7 spotkań, a do omówienia całą historię literatury amerykańskiej plus przeprowadzenie zaliczeń. Sprint po tytułach i epokach mam opanowany do perfekcji. Pocieszać się mogę tylko tym, że podobno informacje, które migają nam przez ułamki sekund, są zapamiętywane podprogowo, czyli stosuję nadzywczaj nowoczesną i wyrafinowaną technikę nauczania.
– Pierwsze zajęcia w semestrze, na których na pytanie, kto z grupy lubi czytać, ręce podnosi mniej niż połowa osób. A przecież są to studia humanistyczne, filologiczne, czyli z założenia dla ludzi w słowach rozkochanych. Na szczęście są też blaski:
– Egzaminy. Gdy spośród stosu prawie pustych kartek wyławiam taką, która nie tylko zawiera wszystkie informacje, o które pytaliśmy, ale także własną, ciekawą interpretację. Co roku zdarza się kilka takich prac, w tym roku było ich więcej niż zwykle.
– Niektóre zajęcia. Takie, na których osoby dotąd się nie odzywające, zaczynają mówić o książkach, nieważne jak. Gdy widzę, że lektura kogoś poruszyła, że ktoś odnalazł cząstkę samego siebie w postaci bohatera.
– Olimpiada. W tym roku miałam okazję brać udział w przygotowywaniu olimpiady języka angielskiego dla gimnazjów i liceów. Okazało się to świetnym przeżyciem. Przyłożyłam się do listy lektur, starając się, żeby nie była sztampowa, żeby znalazło się na niej chociaż kilka nowych, intrygujących tytułów. Straszny to był, swoją drogą, stres, jako że nie do końca wiem, co czytają obecni gimnazjaliści. A potem sprawdzanie prac pisemnych, trochę w formie maratony dla odmiany, bo czasu było mało, a prac grubo ponad trzysta. Ale za to jakie! Być może młodzież nie czyta, ale te trzysta osób z całą pewnością należy do bardzo pozytywnej mniejszości. Teksty były obszerne, ilustrowane zdjęciami i własnymi rysunkami, często niesztampowe, napisane całkiem niezłym językiem. W tym roku przymierzam się do zrobienia jeszcze ciekawszej listy lektur i zadań i cieszę się na to doświadczenie.
Nie wiem sama, czy więcej jest blasków, czy cieni. Na pewno ten rok był bardziej zwariowany z uwagi na pobyt w Chawton w październiku. Musiałam przez to skumulować większą ilość zajęć w krótszym czasie, co przełożyło się na brak dni wolnych w drugim semestrze. Ponieważ jednak wyjazd do Chawton był tak bajkowy, wart był wszelkich niedogodności. Nie da się ukryć jednak, że z roku na rok trudniej się uczy literatury. Mniej godzin, a za to więcej nieczytających studentów. Pewnie tak już będzie i trzeba się z tym pogodzić. Na szczęście i tak cieszy mnie uczenie literatury – w końcu płacą mi za mówienie o moich ulubionych książkach, kto by tak nie chciał;)
Teraz muszę pomyśleć o listach lektur na przyszły rok. I jak zwykle mam ten sam dylemat – ile tytułów wyrzucić, a co musi bezwzględnie zostać. Czy wciskać chociaż podstawowy kanon, czy raczej postawić na tytuły, które mają szanse wzbudzić zainteresowanie. Godzin coraz mniej, ale jak potem wypuścić filologa, który nie spojrzał nawet na „Beowulfa”? Ten sam dylemat mają zapewne twórcy listy lektur szkolnych i osobiście im współczuję. Łatwo nam mówić, że lista jest nieżyciowa i przeładowana, ale czy naprawdę można przestać czytać klasyków bez utraty czegoś cennego? Kto chciałby wziąć na swoje barki odpowiedzialność za usunięcie z listy lektur, dajmy na to, Orzeszkowej? A w moim przypadku Virginii Woolf?
Wiem, że zaglądają tutaj także moi studenci (zakładam, że ci, którzy raczej mieszczą się w kategorii „Blaski”). Zresztą nie tylko moi. Chętnie posłuchałabym Waszych opinii – czy listy lektur powinny być krótsze i bardziej życiowe? Czy wolelibyści wyrzucić kilku klasyków, a wstawić coś współczesnego? Czy filolog musi znać Szekspira, Dickensa i Joyce’a? Czy w liceach i gimnazjach lepiej byłoby przerabiać, dajmy na to, Myśliwskiego niż Sienkiewicza?
No Comments