Nie da się ukryć – trylogia Larssona to jeden z największych przebojów wydawniczych minionego roku, nie tylko w Polsce zresztą. Wiąże się z tym kilka spraw. Po pierwsze – mnóstwo sprzedanych egzemplarzy. Po drugie – niechętne recenzje lub wręcz odmowa sięgnięcia po książkę ze strony wielu czytelników.
Taki los spotyka wiele bestsellerów. Fakt, że książka plasuje się wysoko w rankingach sprzedaży, bywa czynnikiem dyskwalifikującym dla wielu czytelników. No bo jak tu sięgnąć po coś, co czytają tzw. masy – ot, obraza dla wyrafinowanego gustu wytrawnego bibliofila.
Oczywiście, trochę przesadzam, ale faktem jest, że na forach czytelniczych i blogach często można spotkać się z opinią, że „nie czytałam/em tego czy tamtego, bo wszyscy to czytają, więc mnie to odstrasza i to na pewno jakiś chłam”. I takiego podejścia jestem wielką przeciwniczką.
Rozumiem, że bestseller może rozczarować. Jeśli już sięgamy po taką książkę, nasze oczekiwania są wysokie, często zbyt wysokie. Książka może być całkiem niezła i zapewne gdybyśmy nic o niej nie wiedzieli, sięgając po nią, przypadłaby nam do gustu, to skoro jest tak popularna, podnosimy jej poprzeczkę i spodziewamy się arcydzieła. Nawet, jeśli chodzi o zwykły kryminał.
Bestseller to zło także dlatego, że trafia w gusta mas. A ponieważ często myślimy, że mamy lepszy gust niż ogół społeczeństwa, nie możemy podzielić ich opinii. Przecież jednak nie wszystko, co jest popularne, jest złe. Wręcz przeciwnie, istnieje mnóstwo popkulturalnych produktów, które są znakomite – książki, płyty, filmy, programy. Ich autorzy być może czasem nie spodziewali się nawet, że trafią w masowy gust. A czasem odbiorca masowy był celowo wybranym adresatem, jednak rzecz została zrobiona tak profesjonalnie i na tak wysokim poziomie, że zachwyty są jak najbardziej uzasadnione – wystarczy przejść się do kina na „Avatara”, niewątpliwie produkt masowy, masowy sukces odnoszący, ale przecież zachwycający i wart spędzenia kilku godzin w kinie.
Cykl Larssona to uczciwy, dobrze napisany kryminał z bogatym tłem społecznym, pełnokrwistymi bohaterami i wartką akcją. Każdy tom ma pokaźną objętość, trudno się więc spodziewać, że będzie wciągać od pierwszej strony – wolny rozwój akcji to jeden z najczęściej spotykanych zarzutów. Z drugiej strony, czytamy przecież mnóstwo kryminałów, w których intryga rozwija się w takim tempie, że równie dobrze mogłaby się cofać, i podobają nam się. No, ale one nie stoją na czołowym miejscu w Empiku, więc można im wiele wybaczyć.
Owszem, można się przyczepić do wielu rzeczy. Do niektórych wręcz trzeba – przydługawych opisów sprzętu komputerowego, mocno przerysowanej wizji Szwecji jako państwa bezprawia, niezbyt fortunnych sformułowań i niezręczności językowych, które się gdzieniegdzie zdarzają, o bohaterce wychodzącej praktycznie z grobu nie wspominając. Ale żeby móc się przyczepić, trzeba najpierw przeczytać. Nie dając się zniechęcić statusowi bestsellera.
Jestem wielką fanką serii o Harrym Potterze. Owszem, zaczęłam ją czytać, gdy jeszcze bestsellerem nie była, ba – mało kto wtedy w ogóle słyszał o nastoletnim czarodzieju z błyskawicą na czole. Gdybym jednak przypadkiem nie natrafiła na okładkę z przestrogą, że to nie książka dla mugoli (ten właśnie tekst przyciągnął mój wzrok, gdy tylko pierwsze wydanie Harry’ego trafiło do księgarń), na pewno kupiłabym go później, status bestsellera nie jest bowiem dla mnie czynnikiem dyskwalifikującym. Przeczytałam Dana Browna, pierwszy tom „rozlewiska”, nie skusiłam się na „Zmierzch”, ale kto wie, czy to się kiedyś nie stanie. Lubię bowiem wiedzieć, co w trawie (lub raczej na półkach) piszczy, a kupuję to, na co mam ochotę, niezależnie od tego, jak to się sprzedaje.
„Zamek z piasku, który runął” to najlepszy tom cyklu o Milennium. Tutaj nie trzeba czekać, aż akcja się rozwinie. Już pierwsze strony wciągają, wątków jest kilka, a wszystkie przeplatają się ze sobą zgrabnie i płynnie. Szkoda, że to już koniec. Chyba, że spadkobiercy pisarza dojdą do porozumienia, a jego partnerka wyciągnie z laptopa gotową, czwartą część Milennium – wieść gminna niesie, że takowa istnieje. Trzymam kciuki za to, aby okazało się to prawdą, oraz za to, aby nie odstraszyła Was Larssonomania, i abyście z przyjemnością zarwali kilka nocy nad „Milennium”.
No Comments