Kończę właśnie lekturę „Howards End is on the Landing” Susan Hill. Kończę powoli, ponieważ dawkuję ją sobie po rozdziale, chcąc przedłużyć tę przyjemność ile tylko się da. Powoli także dlatego, że każdy rozdział właściwie skłania do przeróżnych refleksji, często zamykam więc książkę, żeby sobie chwilkę pomyśleć. Susan Hill, autorka wielu książek, zdobywczyni kilku nagród, opisuje rok, który spędziła wśród książek ze swojej biblioteczki. Pewnego dnia, próbując znaleźć na swojej półce jakąś książkę, o której wiedziała na pewno, że ją ma, ale nie wiedziała, gdzie może stać, odkryła, iż ma w domu całą masę nieprzeczytanych książek. (Kto z nas nie zna tego uczucia?) Postanowiła, że spędzi rok czytając tylko książki z własnych półek, nie kupując w tym czasie nic nowego. „Howards End is on the Landing” to opowieść o tym roku, roku spędzonym w starym wiejskim domu, wśród starych książek, wśród wspomnień o pisarzach spotkanych w młodości, wśród pożółkłych kartek, listów wypadających spomiędzy okładek. To opowieść, która w każdym miłośniku książek musi poruszyć pewną strunę. Bo przecież wszyscy chcielibyśmy mieć bibliotekę, która zawierałaby historię naszego życia, chcielibyśmy mieć czas, aby wrócić do książek kiedyś ważnych. I wszyscy chyba chcielibyśmy być tak znakomicie oczytani, tak świetnie obeznani z klasyką jak Susan Hill. Czytając jej refleksje na temat Szekspira, Hardy’ego, George Eliot, zaczęłam sobie uświadamiać, nie po raz pierwszy, jak wiele luk mam moje rzekome oczytanie. Owszem, czytałam kilka sztuk Szekspira, ale większości nie miałam nawet w ręku. Znam „Młyn nad Flossą”, znam „Jude the Obscure”, ale nie czytałam nic więcej tych autorów. Czytałam może 5 powieści Dickensa, ale kolejne mam na półce nieprzeczytane. Nawet w siostrach Brontë mam zaległości, jako że nigdy nie przeczytałam „Vilette”. Znam prawie na pamięć całą Jane Austen, ale już Elizabeth Gaskell czeka dopiero cierpliwie, aż znajdę dla niej czas. A mówimy tylko o literaturze angielskiej, która z racji wykonywanego zawodu jest mi i tak lepiej znana niż choćby polska. W liceum zaczytywałam się w polskiej literaturze dziewiętnastowiecznej, jak to się stało, że nigdy do żadnej z tych książek nie wróciłam?
Ilekroć idę na rozmowę do swojego promotora, odczuwam podobne zawstydzenie. Gdy on cytuje z pamięci wiersze pomniejszych poetów, gdy z pasją opowiada o książkach sprzed stu i dwustu lat, o których nigdy nie słyszałam, czuję, że powinnam teraz, natychmiast, zacząć powoli, systematycznie, chronologicznie, przebijać się przez wiek osiemnasty, dziewiętnasty, dwudziesty. Wrócić do wszystkich lektur z czasów studiów. Odkopać klasyków, których kupiłam lata temu.
Cóż z tego, skoro internet to źródło ciągłych pokus. Susan Hill, mając tego świadomość, w ciągu swojego roku czytania z domowych półek nie tylko ograniczyła kupowanie książek, ale także drastycznie ograniczyła korzystanie z internetu i zarzuciła nawet prowadzenie swojego bloga – wiedziała, że blogując i czytając inne blogi nie będzie w stanie się oprzeć.
Nie mam ambicji, aby ją naśladować. Nawet wręcz przeciwnie – pod wpływem „Howards End is on the Landing” przestałam odczuwać wyrzuty sumienia, że kupuję książki, chociaż wiem, że ich szybko nie przeczytam. Przecież jeśli kiedyś, na emeryturze, będę miała ochotę zaszyć się na rok tylko ze swoimi książkami, muszę mieć z czego wybierać;) Zresztą zawsze radością napawał mnie widok wielu nieprzeczytanych, starannie wybranych, tytułów na półkach. Nigdy nie wiem, kiedy będę miała ochotę sięgnąć po któryś z nich. Susan Hill sprawiła jednak jeszcze coś innego. Spowodowała, że mam ochotę częściej sięgać po klasykę, nadrabiać braki, przypominać sobie to, czego dawno nie czytałam. Kiedyś miewałam takie okresy, gdy prawie nie czytałam nowości. Teraz – nie mam złudzeń, będę je czytać z pewnością, ale gdzieś powinien się też znaleźć czas na Dickensa, na Trollope’a, nawet na Żeromskiego. Nowe książki kuszą – są błyszczące, ładne, pachnące. Kuszą wydawcy, wysyłając entuzjastyczne informacje. Księgarnie wydają się być wszędzie, i zawsze na wystawie jest coś, co przyciągnie mój wzrok. Lubię nowe książki, lubię wiedzieć, co się wydaje, być w miarę na bieżąco. Ale część z tego połyskującego i pachnącego towarzystwa szybko zginie, niewarta uwagi, jaką się ją otacza. A taki Dickens był, jest i będzie. O Szekspirze nie wspominając.
Mam nawet plan, na razie jeszcze musi trochę we mnie dojrzeć, ale kto wie, może wkrótce go zdradzę. A książkę Susan Hill chyba zacznę zaraz czytać od początku, tym razem z notesem w ręku, bo zbyt wiele mi cennych myśli i ciekawych tytułów umknęło przy pierwszej lekturze.
No Comments