Dopadła mnie jakaś jesienna melancholia i niemoc. Wracam z pracy i nie mam ochoty na nic poza zaszyciem się pod kocem z wciągającą książką. Jeśli już do czegoś się zmuszam, to do oprawiania w ramki slajdów z Angkoru, jako że już wkrótce festiwal diaporam w Szczecinie, na który jak zwykle beztrosko zgłosiliśmy pokazy jeszcze nie istniejące… Z lękiem myślę o tym, że w przyszłym tygodniu do zwykłych zajęć dojdą mi jeszcze popołudniowe kursy i będę wracać z pracy jeszcze kilka godzin później. Na pociechę jednak wydawcy wypuszczają kilka książek, na które czekałam niecierpliwie i które trochę osłodzą mi tę przykrą zmianę. Jest wśród nich oczywiście nowy Larsson, na którego czeka cała rzesza czytelników, ja jednak równie mocno cieszę się na drugą część cyklu Suzanne Collins, która powinna pojawić się za kilka dni.
Co za szczęście, że pierwszy tom, „Igrzyska śmierci”, przeczytałam na krótko przed wydaniem kolejnego, w przeciwnym razie na pewno sprowadzałabym sobie wersję angielską, żeby jak najprędzej wiedzieć, co było dalej. „Igrzyska śmierci” nie tylko bowiem wciągają od pierwszej strony, nie pozwalają zasnąć aż do ostatniej, ale w dodatku końcówka niby jest w miarę zamknięta, ale jednocześnie jest zapowiedzią dalszych dramatów. Niestety, z angielskich recenzji wiem, że część druga skończy się w równie dramatycznym momencie, a trzeciej jeszcze autorka nie skończyła. Nie lubię czekać na kolejne tomy, ale skoro już zaczęłam, przepadło.
Cykl Suzanne Collins to klasyczna dystopia, teoretycznie przeznaczona dla młodzieży, ale moim zdaniem zdecydowanie tej nieco starszej. Rzecz dzieje się w państwie Panem, utworzonym na ruinach współczesnej Ameryki. Państwo podzielone jest na 12 dystryktów, którymi zarządza miasto Kapitol. Przed laty dystrykty ośmieliły się zbuntować, aby przypomnieć im o poniesionej porażce Kapitol co roku urządza igrzyska, w których udział musi wziąć dwójka dzieci z każdego dystryktu. O ile w niektórych bogatszych dystryktach młodzież jest specjalnie do igrzysk szkolona i zgłasza się dobrowolnie, w większości trzeba urządzać losowanie, ponieważ udział w igrzyskach w praktyce oznacza śmierć. Podczas transmitowanych 24 godziny na dobę rozgrywek, 24 młodych ludzi musi dokonać tylko jednego – pozabijać przeciwników i samemu przeżyć. Zwycięża ten, kto zostanie na arenie sam. Taka upiorna wersja Big Brothera.
Narratorką i zarazem główną bohaterką jest niejaka Katniss, dziewczynka, która musiała nauczyć się sobie radzić po tym, jak jej ojciec zginął w wypadku, a matka pogrążyła się w depresji. Katniss żyje w biednym dystrykcie, często nękanym głodem, nauczyła się więc polować, aby zapewnić jedzenie sobie, swojej matce i ukochanej młodszej siostrze. Oczywiście, od początku możemy się domyślić, że to właśnie Katniss zostanie wylosowana do udziału w igrzyskach. Nie sposób jednak zgadnąć, jak do tego dojdzie, a i później każdy rozdział niesie kolejne niespodzianki.
Igrzyska to wielki szoł. Uczestnicy są pod opieką stylistów, uczą się ubierać, uśmiechać, przemawiać. Wszystko po to, aby widzowie nie mogli się oderwać od ekranów i aby sponsorzy chcieli łożyć pieniądze. Za pieniądze sponsorów uczestnik igrzysk może dostać na arenie jedzenie, lekarstwa, może nawet broń. Wniosek? Przypodobaj się masowej publiczności, a może przeżyjesz.
Wszystko to niepokojąco przypomina współczesną telewizję. Nie oglądamy walk na śmierć i życie, ale oglądamy wiele scen równie wstrząsających. Czy nasz świat zmierza do tego, co opisała Suzanne Collins? Myślę, że warto o tym myśleć, zwłaszcza warto, aby myślała o tym młodzież, karmiona medialną papką.
„Igrzyska śmierci” niesamowicie wciągają i są naprawdę nieźle napisane. Jedyne zastrzeżenia mam do wątku miłosnego, moim zdaniem nieco nieporadnego. Mimo to jednak polecam gorąco, a sama nie mogę się doczekać drugiego tomu.
Moja ocena: 5/6
No Comments