Widziałam kiedyś białego tygrysa. Przepływał rzekę, więc nie mogłam mu się dokładnie przyjrzeć – kto zresztą przyglądałby się dokładnie tak potężnemu zwierzęciu? Był piękny i pomimo iż widziałam go tylko przez chwilkę, pamiętam go dobrze.
Balram Halwai, biały tygrys w oczach swojej rodziny i swoich własnych, nie jest ani piekny, ani imponujący, ale myślę, że zapadnie mi w pamięć na długo. Obawiam się wręcz, że będę go widziała w każdym napotkanym hinduskim przedsiębiorcy. Zarówno on, jak i książką Aravinda Adigi zrobiły na mnie spore wrażenie, zwłaszcza jako że jako osoba zakochana w Indiach i idealizująca ich obraz w pamięci jestem chyba idealnym targetem dla wydawcy „Białego tygrysa”.
Książka Adigi, nagrodzona tegorocznym Bookerem, pokazuje bowiem inne Indie niż te, które widziałam. Owszem, widziałam biedę, korupcję, głupotę, ale Indie mają też drugą stronę – dziedzictwo kulturowe i duchowe, i mnie udało się właśnie na tym skoncentrować. Wiem jednak, że gdy pojadę tam ponownie, będę patrzeć inaczej – po lekturze „Białego tygrysa” będę do tego zmuszona.
Indie Adigi to przerażający kraj podzielony na bogatych, którzy traktują biednych jak podludzi, i biednych, którzy na takie traktowanie się godzą i wręcz są za nie wdzięczni. To kraj, w którym życie ludzkie nic nie znaczy, w którym wybory są fałszowane, policja popełnia najgorsze przestępstwa, zaś mordercy pozostają bezkarni. To kraj rozerwany wciąż żywymi różnicami kastowymi, podzielony na Światło i Ciemność. Balram, bohater i narrator powieści, pochodzi z Ciemności, z której udaje mu się wyrwać. I chociaż jest przestępcą, a dla jego czynów nie znajdujemy wytłumaczenia, w jakiś dziwny sposób obdarzyłam go cieniem sympatii i kibicowałam, żeby mu się udało.
„Biały tygrys” ma sporo niedociągnięć. Jest to powieść napisana w formie listów, których adresatem jest premier Chin – zabieg ten nie znajduje żadnego uzasadnienia – listy równie dobrze mogły być zaadresowane do dowolnej osoby. Akcja nie jest specjalnie zaskakująca, drażniły mnie tez niektóre zwroty („zamoczyć dziób” – kto przeczyta, będzie wiedział, o co chodzi). Mimo to jednak przeczytałam tę powieść właściwie jednym tchem i nie znużyłam się nawet przez chwilę. Niedociągnięcia na gruncie literackim są bowiem rekompensowane z nawiązką w warstwie reportażowej – widać, że Aravind Adiga jest dziennikarzem. Problemy społeczne i cały szereg barwnych postaci reprezentujących różne grupy i kasty są opisane zwięźle i trafnie, z nerwem. Całość tworzy sugestywny obraz państwa bez prawa i ludzi bez godności. I nawet jeśli teoretycznie wiemy, że tak właśnie wyglądają współczesne Indie, trudno nie czuć przerażenia i litości. Powinny one doprowadzić do klasycznego katharsis – czy tak jest w istocie? Warto przekonać się samemu.
Moja ocena 5/6
No Comments